Osoby średniego i młodszego pokolenia zapytane o znaczenie tego słowa nie dysponują w tym zakresie wiedzą. Tymczasem w latach przedwojennych i tuż po wojnie słowo "kolonialka" było w powszechnym użyciu, a oznaczało ono sklep ogólnospożywczy. Etymologia wskazywała,że sklep taki w swoim założeniu przeznaczony był do handlu towarami egzotycznymi, kolonialnego pochodzenia, czyli pochodzącymi z importu przyprawami (pieprz, goździki, cynamon, gałka muszkatołowa itp.). Mówiono więc sklep kolonialny lub w skrócie "kolonialka". W praktyce te niewielkie sklepiki handlowały nie tylko przyprawami kolonialnymi, czyli sprowadzonymi głównie z koloni w Afryce, ale również innymi artykułami spożywczymi pochodzącymi z importu i wytwarzanymi przez miejscowe rolnictwo. Tak więc nazwa "kolonialka" była nieadekwatna do towarów rozprowadzanych przez te sklepy.
Kolonialki były głównie sklepami osiedlowymi, chociaż spotkać je można było także w śródmieściu. Zwykle sklepy te były niewielkie, zatrudniające właściciela lub członków jego rodziny. Były to sklepy o tradycyjnej formie sprzedaży, bowiem samoobsługa nie była w tamtym czasie u nas w kraju znana. Uwarunkowaniem do wprowadzenia sprzedaży samoobsługowej są towary paczkowane, tymczasem w okresie o którym tu mowa, w zasadzie wszystkie towary były sprzedawane "luzem" na wagę. Wyjątek stanowiły produkty takie jak wódka i wina, ocet, przyprawy Maggi i sardynki oraz czekolady. Wszystko inne było luzem i wymagało ważenia, porcjowania (np. wędliny) i pakowania w sklepie.
Wyposażenie tych sklepów było wręcz ujednolicone, co wynikało z tzw. techniki handlu. Głównym elementem wyposażenia takich sklepów była drewniana, długa lada, często ustawiona w literę "L". Na takiej ladzie dominowała waga szalkowa i zestaw porcelanowych lub mosiężnych odważników. Poza tym na ladzie leżał sztapel pociętego papieru pakowego i nieco pergaminu oraz różnej wielkości papierowe torebki zwane tutkami. Z boku lady znajdowały się zwykle słoje z kiszonymi ogórkami, słój landrynek, przykryty szklanym kloszem krążek sera, blaszane wiaderko z marmoladą, a także skrzynka z wędzonymi szprotkami. Często stał tam też słój z rolmopsami lub marynowanymi śledziami. Śledzie solone i kiszona kapusta stały na podłodze w beczkach przykryte drewnianymi pokrywami. Aby wydobyć z nich żądaną przez klienta ilość towaru kupiec musiał wychodzić zza lady.
Kupiec, zwykle w szarym ochronnym kitlu, stojąc za ladą miał za plecami regał na którym ustawione były pozostałe towary. Leżał tam chleb pszenny i żytni oraz inne pieczywo i wypieki (bułki, szneki, amerykanki itp.), piętrzyły się tam też towary "przemysłowe", takie jak mydło do prania w ryglach, pudełka pasty do obuwia, jakieś przybory kuchenne, lepy na muchy itp. Jak mówiono: "szwarc, mydło i powidło".
Towary kupowano na sztuki lub na wagę. Jednostką wagową były funty (500 g) lub cetnary (50 kg) tak kupowano np. kartofle. Jajka kupowano na mendle lub kopy (odpowiednio 15 sztuk lub 60 sztuk). Towary droższe np. cukierki, kupowano w ilościach ćwierćfuntowych. Z kolei towary sypkie (mąka, cukier, ryż, kasza, sól), a także strączkowe (groch, fasola) paczkowano dopiero w chwili zakupu, bowiem dostarczano je w workach i czekały na klientów w swego rodzaju szufladach znajdujących się w dolnej części regału. Stamtąd aluminiową szufelką nabierał je sprzedawca i wsypywał do odpowiednio pojemnej tutki. Kas fiskalnych nie znano, dlatego sprzedawca należność obliczał na papierze za pomocą chemicznego ołówka, który nosił za uchem.
Dla stałych klientów prowadzono sprzedaż "na zeszyt". Do zeszytu wpisywano wartość poszczególnych zakupów, którą podliczano pod koniec tygodnia w celu uregulowania należności. Te cykle tygodniowych rozliczeń wynikały z cyklu tygodniowych wypłat, czyli tak zwanych tygodniówek, jakie w Gdyni stosowano na budowach (murarze, cieśle, brukarze, prace ziemne przybudowie infrastruktury itp.) Tak więc w kolonialkach płacono w sobotnie popołudnie. W procederze tym rodzicom zazwyczaj towarzyszyły dzieci, które kupiec premiował tutką karmelków.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sklepy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sklepy. Pokaż wszystkie posty
sobota, 30 maja 2015
wtorek, 1 lipca 2014
Gdyńska moda czasu PRL
Gdy panuje powszechna bieda, trudno nadążyć za trendami
światowej, bądź europejskiej mody. W tym miejscu potwierdzenie znajduje
porzekadło, że „krawiec kraje, jak mu materii staje”. A dotyczy to nie tylko
materiału jakim dysponuje krawiec, ale także rodzajem owego materiału, jego
dostępnością i ceną.
Tuż po wojnie, wobec powszechnego braku tkanin, w modzie
zapanował „demobil”. Wykorzystywano to, co zostało z wojennej zawieruchy, bądź
to, co owa zawierucha przyniosła. Nadal wśród kobiet i dziewcząt modne były
białe bluzeczki z nylonu spadochronowego, a mężczyźni i młodzieńcy paradowali w
battle dressach, które wraz z powracającymi z zachodu żołnierzami trafiły do
Polski. Chodzili w nich zarówno uczniowie starszych klas jak i nauczyciele.
Wykorzystywano też materiały z niemieckich wojskowych mundurów. Szyto z nich
kurtki na zimę, a nawet damskie spódnice. W powszechnym użyciu były mundurki
harcerskie szyte z niemieckich pałatek namiotowych.
W tym samym czasie, dorośli ze względu na braki i trudności
materialne, nosili tzw. nicejskie garnitury. Były to garnitury lub marynarki
przenicowane „na trzecią stronę”. Na żądanie klienta krawiec odwracał, czyli
nicował marynarkę na mniej zniszczoną, wewnętrzną stronę. Taką przenicowaną
marynarkę poznać można było z łatwością, bowiem kieszonka wypadała wtedy po
prawej stronie i zapinała się ona odwrotnie...
Niebawem w latach 50 – tych ubiegłego wieku na rynku pojawiły
się „samodziały”. Tkanina ta tkana sposobem chałupniczym, była gruba i mocna.
Szyto z nich marynarki i kurtki. Do tych marynarek dodawano wąskie spodnie
„rurki” oraz obuwie na tzw. słoninie, czyli grubej, gumowej podeszwie.
W połowie lat 60 – tych zapanowała moda na koszule „non
iron”, które jak nazwa wskazuje, nie wymagają prasowania. Poza tym koszule te
wykonane z tworzywa sztucznego, szybko schły i nadawały się do ponownego
ubrania. Pojawiły się wtedy płaszcze ortalionowe tzw. ortaliony były dostępne w
trzech kolorach: granatowym, oliwkowym i brązowym.
W Gdyni w związku z dużą ilością zagranicznych marynarzy
nowinki mody docierały dosyć szybko, wszystkie te nowości posiadali sprzedawcy
na Hali Targowej w Gdyni i w tzw. komisach rozsianych po całym mieście. Tak więc
na Hali można było kupić pończochy nylonowe, dżinsy, kupony materiału
krempliny, a także powszechnie dostępne były też różnego rodzaju słodycze i
owoce egzotyczne, których jak wiadomo w sklepach nie było. W czasach późnych
lat 70 – tych ubiegłego wieku, w dni targowe na Hali można było kupić „z ręki”
zegarki elektroniczne, swetry, koszulki polo i wiele innych towarów, których
nie było w Polskich sklepach.
poniedziałek, 2 grudnia 2013
„Tomcio Paluch” w Gdyni
Przez wiele lat, w czasach PRL – u, znanym sklepem był
„Tomcio Paluch”. Wobec braku w naszym mieście solidnego Domu Towarowego, sklep
ten spełniał rolę, którą wtedy trudno było przecenić. Ale zacznijmy od
początku.
Była druga połowa lat 50 – tych ubiegłego wieku. W polityce i
gospodarce pojawiły się wyraźne symptomy tzw. odwilży. Cezurą tego okresu był
październik 1956 roku i dojście do władzy towarzysza Wiesława. Zanim nastąpiło
ponowne „przykręcenie śruby” przez pewien czas wydawało się, że Polska się
europeizuje. Zapatrzeni w jugosłowiański model socjalizmu, w zakładach pracy
powstawały Rady Robotnicze. W mieście pojawiły się nowe, prywatne sklepy i zakłady
gastronomiczne, często uruchamiane przez zwolnionych ze stanowisk partyjnych
lub związkowych „aparatczyków”. W tzw. sektorze uspołecznionym w tym czasie
przystąpiono w naszym mieście do zagospodarowania nowych, to jest pochodzących
z nowego budownictwa sklepów, bowiem tak się złożyło, że w tym właśnie czasie
oddawano do użytkowania budynki w Śródmieściu, przy ulicy Abrahama i Władysława
IV. Na parterach tych nowych bloków znajdowały się lokale sklepowe, w których
niebawem powstał sklep „Galux”, „Delikatesy”, „ZURT” i inne. Jednym z liczących
się sklepów był wspomniany wyżej „Tomcio Paluch”. Mieścił się on w budynku przy
ul. Abrahama 76 – 84, z tym, że wejścia do tej placówki znajdowały się od
frontu, czyli od ul. Władysława IV.
Sklep uruchomiono z dnie 1 czerwca 1960 roku, z okazji Dnia
Dziecka, bowiem sklep miał wyraźnie „dziecięce przeznaczenie”.
„Dziennik Bałtycki” z dnia 2 czerwca 1960 roku, w niewielkiej
notce informował o tym wydarzeniu pisząc lapidarnie, że „sklep jest duży i
ładnie urządzony”, co zresztą było zgodne z prawdą. Lokal sklepowy był wąski i
długi, bowiem pocięto go na kilka stoisk. Były tu więc stoiska z zabawkami,
konfekcją dziecięcą, sprzętem sportowym, z wyrobami z dzianiny i inne. Każde
stoisko stanowiło samodzielną jednostkę rozliczeniową, z własnym materialnie
odpowiedzialnym personelem. Całością, pod względem administracyjnym, kierował
ustanowiony przez dyrekcję kierownik sklepu. Każde stoisko miało własny
magazyn, do którego towar dostarczony był od strony ul. Abrahama, co umożliwiało
dostawy bez zakłóceń w sklepie.
Wnętrze było estetyczne i kolorowe, w modnych wtedy kolorach
„Pikas”, a na posadzce ułożone były podobizny zwierząt, zrobione z kolorowej
terakoty. Nad sklepem widniał kolorowy neon „Tomcio Paluch”.
Sklep w tamtych trudnych czasach stanowił w zasadzie jedyne
zaopatrzenie we wszystkie potrzebne dla małych gdynian towarów, od wózka
poprzez rower i ubrania dla dzieci w każdym wieku, także zawsze był tłumnie
odwiedzany przez klientów nie tylko z Gdyni.
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Natasze były dwie...
Wcześniej pisałem już o „Nataszy” (TUTAJ artykuł),
pomniku wdzięczności na Skwerze Kościuszki, o jego genezie i
demontażu. Tamta statua kobiety trzymającej sztandar, przez długie
lata była elementem dekoracyjnym naszego miasta. Tam składano
wieńce i kwiaty z okazji świąt państwowych Polskich i
Radzieckich. Tam, pod pomnikiem umawiano się na randki. Tam także
na niewielkim placyku okalającym pomnik, spotykały się mamy ze
swoimi pociechami, bo ustawione wokoło ławki umożliwiały
stosownie do nasłonecznienia przemieszczanie się opiekunek i
dziecięcych wózków. Tam wreszcie, chętnie się fotografowano.
Innymi słowy „Natasza” pomnik, była znana zarówno w Gdyni jak
i u przyjezdnych.
Druga natomiast Natasza nie stała na
cokole, była mniej znana i dziś, po latach zaledwie dwudziestu,
mało kto ją pamięta i wspomina. Ta druga „Natasza” była
sklepem mieszczącym się przy ul. Władysława IV/47, który
prowadził sprzedaż rosyjskich upominków.
Sklep ten uruchomiono 20 grudnia 1967
roku, wzorując się na warszawskiej „Nataszy” działającej już
od kilku lat przy Alejach Jerozolimskich. Oficjalnie gdyński sklep
nazywał się „Upominki radzieckie” i oferował gadżety i
bibeloty z Rosji i republik wcielonych do ZSRR. W sklepie tym,
podległy o ile dobrze pamiętam firmie „Jubiler”, natrafić
można było na wyroby z bursztynu, kryształy, nakrycia stołowe,
zabawki, ale także oryginalne i stosunkowo niedrogie czapki uszanki,
jak także rosyjskie „koniaki” i „szampany”. Alkohole te
sprzedawano w zestawach i na sztuki, w wymiarach znormalizowanych i w
pojemnościach miniaturowych. Kupowano je głównie na prezenty i
łapówki.
Taki asortyment miał niewiele
wspólnego ze statutową działalnością „Jubilera”, niemniej
tak to działało, podobnie jak handel szklanymi paciorkami
importowanymi z Czechosłowacji, z firmy „Jablonex” oraz
sprzedażą wyrobów z laki, w sklepie przy ul. Starowiejskie.
Pomimo że dostawy do tych sklepów
były nierytmiczne, amatorzy tych bibelotów (i nie tylko), często
odwiedzali te placówki licząc na tzw. okazje.
czwartek, 8 sierpnia 2013
„Ściana płaczu” w Gdyni
Okazję do napisania tego tekstu
stworzyło zamknięcie „Delikatesów” przy ul. Władysława IV.
Sklep ten przetrwał w naszym mieście prawie 53 lata, początkowo
jako jeden z dwóch sklepów przedsiębiorstwa „Delikatesy”,
następnie jako jedna z wielu placówek Przedsiębiorstw Handlu
Spożywczego (połowa lat 70 – tych ubiegłego wieku), następnie
po reorganizacji w handlu latem 1976 roku, jako sklep PSS „Społem”,
a ostatnio jako placówka „Admir”.
Bez względu na szyld i organizacyjne
porządkowanie, dla gdynian były to zawsze „Delikatesy”, chociaż
towar w nich sprzedawany, w niektórych okresach, daleki był od
delikatesów.
Delikatesy otwarto (jak zwykle) z
okazji 22 lipca 1960 roku, poza istniejącymi „Delikatesami” przy
ul. Świętojańskiej róg Żwirki i Wigury. Na zapleczu tego nowego
sklepu umieszczono magazyny, a także biura tej firmy, które
poprzednio mieściły się w mieszkaniu na I piętrze domu Orłowskich
przy Żwirki i Wigury 6.
Nowe „Delikatesy” zajmowały około
850 metrów kwadratowych i mieściły aż 8 stoisk różnych branż.
Ambicją dyrekcji było, aby wzorem gdańskich „Delikatesów”
przy ul. Rajskiej, uruchomić w tej nowej placówce probiernię win.
Po uzyskaniu stosownych zezwoleń miejscowych władz, po kilku
miesiącach od momentu otwarcia, działalność taką uruchomiono.
Probiernię tę zlokalizowano mniej
więcej w połowie długości sklepu, w miejscu, gdzie wiodły drzwi
na zaplecze. Składała się ona ze stoiska wyposażonego w ekspres
do kawy oraz ścienne regały, na których eksponowano wina, koniaki
i likiery. Po przeciwnej stronie tego stoiska, przy ścianie
umieszczono dość długą, polerowaną deskę z popielniczkami. Kawę
sprzedawano po kosztach, zaś alkohol serwowano na kieliszki po
cenach detalicznych. Klienci obsługiwali się sami. Kawę bądź
kieliszek alkoholu zanosili od stoiska na przyścienną deskę we
własnym zakresie. Po spożyciu napojów, personel uprzątał puste
naczynia, opróżniał popielniczki oraz wycierał deskę. Konsumpcja
odbywała się na stojąco, brak było bowiem miejsca na ustawienie
barowych stołków. Pomimo tego w tej części sklepu panował
znaczny ścisk, bo spragnieni konsumenci już od rana gromadzili się
tu by leczyć kaca, lub napić się taniego alkoholu.
Z czasem probiernię tę nazwano
„ścianą płaczu”, kojarząc ją z historyczną ścianą w
Jerozolimie. Po kilkunastu miesiącach stoisko to zlikwidowano,
okazało się ono deficytowe.
Mniej więcej w tym samym czasie
podobną „degustatornię” uruchomiono w „Samie” przy ul.
Starowiejskiej 12, umieszczono ją po prawej stronie od wejścia pod
oknami, ale nie nazywano jej już „ścianą płaczu”. Nazwa ta
dotyczyła wyłącznie stoiska w „Delikatesach”.
wtorek, 28 maja 2013
Kosz „delikatesowy”
Będąc ponad dwadzieścia lat na
emeryturze nie mam pojęcia, czy nadal istnieje ten miły zwyczaj
jaki był w czasach PRL -u w naszym mieście tzw. kosz
„delikatesowy”, jaki wręczano pierwszemu klientowi w nowo
otwartym lub zmodernizowanym sklepie. Było tak, że pierwszy klient
dostawał kosz, a oficjele dostawali za przybycie na taką
uroczystość po wiązance goździków.
Kosz, o którym mowa oraz wspomniane
kwiaty księgowano w koszty reklamy, dziś byłyby to zapewne koszty
marketingu.
Emeryci (i nie tylko) czekali na
otwarcie nowego sklepu, mówiło się wtedy uruchomienie nowej
placówki handlowej, gdyż zwykle na taką okazję „rzucano” do
sklepu deficytowy towar, i jak się rzekło, można było „załapać”
się na wspomniany kosz. Na jego zawartość składała się zwykle
butelka szampana oczywiście produkcji ZSRR, jakaś bombonierka lub
inne słodycze, paczka kawy, i dodatkowo jakieś konserwy mięsne lub
rybne. A wszystko to przybrane było kwiatami, taki kosz był dla
emeryta nie lada atrakcją, tak więc zainteresowani już kilka
godzin przed otwarciem sklepu czekali przed jego drzwiami. Kosze te
serwowano przy okazji otwierania nowego sklepu, a także w przypadku
jego przebranżowienia np. z ogólnospożywczego na cukierniczy, bądź
też z obsługi tradycyjnej na samoobsługową.
Dyrekcja firmy otrzymywała przy takiej
okazji premię, emeryt dostawał kosz, ekspedientki zyskiwały lepszą
pracę, a władze miejskie mogły się pochwalić uruchomieniem
kolejnej „nowoczesnej” placówki handlowej w mieście.
Ach, zyskiwali też dziennikarze
lokalnej prasy, których zaproszono na takie „wydarzenie”,
korzystali z przygotowanego na zapleczu poczęstunku, a także mieli
„temat” dla swojej gazety. Wszyscy więc byli zadowoleni.
Szczyt przebranżowień sklepów z
tradycyjnych na samoobsługowe przypadł na połowę lat 60 – tych
ubiegłego wieku. Zabiegiem tym w skali kraju próbowano zapewne
pokryć braki towarowe na rynku. Przebranżawiano wtedy sklepy
ogólnospożywcze, mięsne, obuwnicze itp.
Wymagało to ze strony dyrekcji sporych
wysiłków, bowiem brak było odpowiednich mebli sklepowych, kas
fiskalnych, a nawet zwyczajnych koszy, niezbędnych w „samach”.
W tej sytuacji każde kolejne
uruchomienie „samu” było nie lada wyczynem. Wydarzenia takie w
przypadku MHD w Gdyni dokumentował Czesław Piotrowski – zastępca
dyrektora do spraw handlowych w tej firmie, a z zamiłowania
fotoamator. Zdjęcia swoje wysyłał wraz z odpowiednimi tekstami do
ogólnokrajowej „Gazety Handlowej”, gdzie je publikowano.
Próbkę „dzieł” pana Czesia
zamieszczam poniżej, są to fotografie z uruchomienia „samu”
przy ul. Świętojańskiej 137 róg ul. Kopernika. Dziś jest tam
sklep spożywczy „Rodex”. Na zdjęciach niestety nie odnotowałem
daty tego wydarzenia, ani nazwiska kierownika sklepu – czego
dzisiaj żałuję. Może ktoś z czytających ten tekst wie coś na
ten temat to proszę o napisanie w komentarzach.
środa, 3 października 2012
Samy, super samy, pawilony, markety... część 2
Samoobsługowy sklep mięsny MHM, uruchomiony
został za czasów dyrektora Piotra Starczewskiego, a jego kierownikiem został
Michał Boczkowski. Kolejny sklep samoobsługowy tej branży uruchomiono niebawem
przy ul. Świętojańskiej vis a vis przystanku kolejki elektrycznej Wzgórze
Nowotki (obecnie Wzgórze św. Maksymiliana). Kierownikiem tego drugiego sklepu
został Władysław Moraczewski, wcześniej pracownik działu handlowego MHM.
Uruchamianie sklepów samoobsługowych branży mięsnej
było sprawa kłopotliwą i trudną. Trudności te wynikały z przydziałów urządzeń
chłodniczych, przeszklonych lad, chłodniczych regałów przyściennych, odkrytych
lad chłodniczych tzw. bonetek (o ile jestem dobrze zorientowany import z
Francji z firmy Bonete), a nawet kloców do rąbania mięsa. Również eksploatacja
takich sklepów była znacznie trudniejsza niż sklepów ogólnospożywczych. W tych ostatnich eksponowano towar
już popakowany przez hurtownie WPHS lub producenta (konserwy, słoje,
butelki itp.), podczas gdy dostarczane przez Zakłady Mięsne wędliny, wyroby
wędliniarskie, a w szczególności mięso, wymagało dalszej obróbki. Poszczególne
elementy trzeba było poporcjować, zważyć, opisać na metce i zapakować. Wymagało
to licznego personelu zatrudnionego na zapleczu, który te czynności wykonywał.
Wystarczyło, że do sklepu dostarczono wołowinę mrożoną w ćwierćtuszach, a już
zaczynały się trudności i zakłócenia w pracy takiego sklepu. Niekiedy
perturbacje powodowane były innymi bardziej przyziemnymi przyczynami
wystarczyły braki „pakowizny” np. papieru pakowego lub pergaminu.
W branży przemysłowej pierwszym sklepem
samoobsługowym (nazywano je sklepami preselekcyjnymi) był sklep obuwniczy MHD przy
ul. Świętojańskiej na przeciwko Urzędu Miejskiego (jego dokładnej lokalizacji
dziś już nie pamiętam). Sklep ten uruchamiał dyrektor Stefan Kopeć i jego
zastępca Władysław Tomaszewski (wcześniej Wiceprzewodniczący Prez. MRN w
Gdyni).
W latach 60. uruchamiano kolejne samy różnych branż. Ambicją każdej firmy
było posiadanie kilku sklepów tak funkcjonujących. Nie bez znaczenia były tu też otrzymywane przez dyrekcje premie, za
kolejne sklepy samoobsługowe, wypłacane przez WZPH
(Wojewódzkie Zjednoczenie Przedsiębiorstw Handlowych w
przypadka firm państwowych, lub jednostek nadrzędnych szczebla wojewódzkiego bądź centralnego w
przypadku innego podporządkowania.
Prawdziwy boom w uruchamianiu
sklepów samoobsługowych nastąpił jednak dopiero za Gierka - w połowie
lat 70. Najpierw zaczęto sprowadzać z NRD pawilony
handlowe typu Kaufhalle o powierzchni ogólnej około 1400 m2, a
następnie przystąpiono do montażu dużych pawilonów produkcji krajowej o jeszcze
większych gabarytach.
Jedna z Kaufhall sprowadzona
przez PHS z NRD z przeznaczeniem na działalność handlową, dla Chyloni (przy ul.
Wiejskiej) została przez władze zadysponowana na tzw. Targi Rybne przy ul.
Waszyngtona i przez kilka lat pełniła funkcję hali wystawowej Muzeum Miasta
Gdyni. Inne bardzo liczne zaczęto lokalizować w wielu dzielnicach miasta. Nie
zachowując chronologii wymienić tu należy pawilony w Cisowej przy ówczesnej
pętli trolejbusowej (kierownik Lehmannowa), przy dworcu PKP w Chyloni
(kierownik A. Szczechowa), w Chyloni przy domu Vossa (kierownik A.
Guźlinska), na Demptowie (kierownik M. Bednarczyk) na Grabówku przy Zakręcie na
Oksywie (kierownik Jekiel), na Obłużu (kierownik Widaski), na Oksywiu
(kierownik Czapiga), na Pogórzu (kierownik Steinowa), na Witominie (początkowo
kierownik M. Bednarczyk, później przeniesiona na Demptowo).
Tak wiec poza śródmieściem i Orłowem (gdzie istniało
dobre zagęszczenie sieci handlowej) prawie we wszystkich dzielnicach powstały
duże pawilony handlowe. Ogromne zasługi miało w tym PSS „Społem” w Gdyni, które
w tym czasie dominowało na gdyńskim rynku, a także prezesa tej organizacji
Józefa Ciemnego. Podkreślić przy tym należy, że wszystkie wyżej wymienione
pawilony uruchamiane były w systemie samoobsługowym. Tylko niektóre stoiska w
tych pawilonach działały w sposób tradycyjny (np. stoiska mięsno-wędliniarskie,
monopolowe itp.). Po transformacji ustrojowej z początkiem lat 90. ruszyła
budowa pawilonów handlowych finansowanych przez kapitał zagraniczny. Pojawił
się „Klif”, „Hit”, „Geant” i inne hipermarkety oraz w późniejszym czasie
kolejne galerie handlowe, o nowoczesnych i estetycznych rozwiązaniach
funkcjonalnych. Gdyński handel wkroczył do Europy.
poniedziałek, 1 października 2012
Samy, supersamy, pawilony, markety... część 1
Braki towarowe
PRL-owskiego rynku od lat popaździernikowych próbowano tuszować różnego typu
działaniami organizatorskimi - często pozornymi. Reorganizowano struktury
organizacyjne handlu przez tworzenie nowych firm, wydzielanie z już
istniejących nowych, łączenie kilku w jedną, rzekomo bardziej prężną, łączenie
hurtu z detalem, przekazywanie firm państwowych spółdzielniom itp. Wszystkie te
działania w praktyce nie miały istotnego wpływu na tzw. rynek, czyli na
zwiększenie podaży towarów. Przyczyny rynkowego niedowładu leżały bowiem gdzie
indziej - w sferze produkcji, w centralnym planowaniu, ręcznym sterowaniu
gospodarką, wreszcie w formach własności , a więc w samej istocie tzw. realnego
socjalizmu.
Reorganizowano więc handel. W skali makro reorganizacje te
generowały koszty i burze personalne (chociaż wobec tzw. karuzeli stanowisk "kadra kierownicza", czyli osoby będące w nomenklaturze PZPR zwykle
"zagospodarowywano" przesuwając "zasłużonych" towarzyszy do
innych branż lub resortów), zaś w skali mikro, często nie patrząc na koszty,
tworzono struktury, które merytorycznie nic lub prawie nic na rynku - od strony
podaży - nie zmieniały.
I tak, nad niedotowarowanymi sklepami zabłysły neony,
zaczęto "pikassowskim" wystrojem wnętrz sklepowych mamić klienta, w
garmażerniach wprowadzono do sprzedaży półprodukty kulinarne (faszerowane ryżem
gołąbki, pierogi nadziewane kapustą, bigos itp.), które miały ułatwić życie
"kobiecie pracującej". Na tej samej fali powstawać zaczęły bary
samoobsługowe (w Warszawie słynny Bar "Praha") i sklepy
samoobsługowe, w których sprzedawano ten sam towar co w sieci tradycyjnej, ale
klient mógł sam włożyć towar z regału do koszyka. Od działań tych nie
przybywało towaru, ale niekiedy koncentrowano towar w nielicznych samach kosztem innych sklepów, pozorując obfitość "masy towarowej" stwarzało się
pozory poprawy zaopatrzenia. A przecież między innymi o to chodziło, było to
wręcz działanie polityczne.
W Gdyni największe zasługi w tej materii miały dwa
przedsiębiorstwa handlu detalicznego - MHD Artykułami Spożywczymi i Miejski
Handel Mięsem. Pierwsze było MHD, które wystartowało z tą nową forma sprzedaży
w lutym 1958 roku, przebranżawiając
dotychczasowy sklep tradycyjny na samoobsługowy. Sklep ten znajdował się, i nadal znajduje, przy ul. Świętojańskiej róg Kopernik. Do
jego uruchomienia doszło za czasów dyrektorstwa Antoniego Muszyńskiego, ale
główne zasługi przypisać należy jego zastępcy do spraw handlowych Czesławowi
Piotrowskiemu. To właśnie on wraz z kierownikiem działu administracyjnego
Zbigniewem Bańkowskim (późniejszym kierownikiem salonu "Moda Polska" przy
Skwerze Kościuszki) włożyli najwięcej wysiłku i pokonali najwięcej barier na
drodze do otwarcia pierwszego gdyńskiego samu.
A barier i przeszkód było sporo. Zdobyć trzeba było kasy
fiskalne, różnego typu regały (przyścienne i typu gondola, na
których po środku sali sprzedażowej tworzono "wyspy" z towarem),
przeszklone gabloty chłodnicze do ekspozycji mleka i jego przetworów. Nawet
koszyki niezbędne w samie dostępne były "na przydział", a więc
limitowane i nabyte zostały aż na Śląsku.
Poza tym pokonać trzeba było trudności "typu
administracyjnego" - zalecenia Straży Pożarnej, Sanepidu, BHP, a co
najważniejsze przeprowadzić liczne zabiegi i negocjacje z dostawcami - od WPHS
poczynając, przez OMS "Kosakowo", dostawcami napojów, na garmażu itp.
kończąc. Problemem były nawet dostawy świeżego pieczywa, które codziennie przed
otwarciem sklepu musiało być dowiezione.
Wiem, że uczestniczyłem w otwarciu tego sklepu
wraz z innymi oficjelami, ale samego otwarcia nie pamiętam. Nie zapamiętałem
też nazwiska kierownika tego pierwszego gdyńskiego samu. Już po tej
uroczystości pan Czesław Piotrowski - hobbysta fotografik - dostarczył mi kilka
zdjęć z tego "wydarzenia". Na zdjęciach tych (które przechowuję w
moich zbiorach do dziś) poza oficjelami (Wiceprzewodniczący MEN Zygmunt
Mroczkiewicz, Sekretarz Prezydium Miejskiej Rady Narodowej mgr Zdzisław Łukasiewicz
- późniejszy dyr. GUM, dyr. Banku Chudecki, wspomniany Z. Bankowski
i dyrektorem MHD A. Muszyńskim) był także kierownik sklepu (w fartuchu) oraz
starsza pani, pierwsza klientka, którą zwyczajowo obdarowano "koszem
delikatesowym" i kwiatami.
Kolejnym samoobsługowym sklepem tej firmy był sklep nr 1
przy ul. Świętojańskiej róg ul. Zygmuntowskiej. Tu kierownikiem był pan
Czerwiński a jego zastępcą rodzony brat wspomnianego wcześniej
Czesława Piotrowskiego, Bolesław Piotrowski.
Kilka miesięcy później pierwszy sklep samoobsługowy branży
mięsnej przy ul. Morskiej 13 (wtedy ul. Czerwonych Kosynierów) uruchomił MHM.
Ciąg dalszy nastąpi...
Subskrybuj:
Posty (Atom)