Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chińska dzielnica. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chińska dzielnica. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 listopada 2013

Mieszkać w Gdyni

Przedwojenną Gdynię nękały dwa problemy. Bezrobocie i brak tanich mieszkań. Zwykle sprawy te wzajemnie się przenikały, bowiem brak pracy lub praca sezonowa, oznaczała brak środków na najem nawet skromnego mieszkania. Radzono sobie na różne sposoby, o czym już wcześniej pisałem, zamieszkując przejściowo u krewnych lub znajomych, wynajmując łóżko w charakterze tzw. kątownika (tutaj), klecąc własny barak na dzierżawionej działce, lub koczując w pobliskim lesie, albo na plaży, o ile sprzyjała temu pora roku. Zamieszkiwano też na odległych od śródmieścia peryferiach, gdzie wynajmowane mieszkanie było nieporównywalnie tańsze. Tam budowano tandetnie, lecz też czynsz był niższy.

Pamiętam, że za dwuizbowe mieszkanie w Cisowej, bez wygód, rodzice płacili właścicielowi 25 – 30 zł miesięcznego czynszu. Za identyczne mieszkanie w śródmieściu czynsz wynosiłby około 50 zł. Według Rocznika Statystycznego za lata 1937/38 autorstwa Bolesława Polkowskiego, przeciętny czynsz za mieszkanie dwuizbowe w śródmieściu Gdyni wynosił w zależności od lokalizacji, od 47 do 80 zł za miesiąc. Najdroższe były mieszkania przy ul. Świętojańskiej (80 zł/ miesiąc) i ul. Starowiejskiej (76 zł/ miesiąc), a najtańsze przy ul. Pomorskiej, gdzie płacono 47 zł czynszu za miesiąc.

Na takie mieszkanie mogli pozwolić sobie tylko nieliczni. Aby złagodzić tę sytuację władze miejskie podjęły szereg inicjatyw. Jako pierwsze wybudowano osiedle dla rybaków tzw. Kolonię Rybacką, przy ówczesnej ulicy Nadbrzeżnej (dziś ul. Waszyngtona). Tam zakwaterowano 16 rybackich rodzin wysiedlonych z Oksywskich Piasków w związku z budową portu. Był to koniec lat 20. ubiegłego wieku.

Pomyślano też o budownictwie spółdzielczym i zakładowym. Wiadomo, że w 1931 roku w naszym mieście funkcjonowało już 15 spółdzielni mieszkaniowych. Budując zespoły budynków korzystały one głównie z pożyczek udzielonych przez Bank Gospodarstwa Krajowego, bowiem środki własne pochodzące ze składek członkowskich były niewystarczające.

Przy przenoszeniu Chińskiej Dzielnicy z terenu portu na Witomino, co nastąpiło w 1930 roku, zastosowano szereg różnorakich udogodnień dla chętnych do tej przeprowadzki. Wytyczono działki budowlane, opracowano tanią, bo jednorodną dokumentację, zastosowano dogodne warunki kredytowe itp.

Zachęcano też liczące się zakłady pracy do budownictwa zakładowego (zwanego w tym czasie budownictwem patronalnym). W ten sposób wybudowano na Obłużu osiedle „Pagedu”, liczące 12 bloków i 11 domków bliźniaczych.

Podobnie postąpiło PKP. Firma ta wybudowała dla swoich pracowników kilka bloków przy ul. Morskiej i całe liczące aż 34 domki bliźniacze osiedle na obrzeżach Gdyni, w Rumi – Janowie.

Kilka zespołów bloków wybudował też Gdyński Zakład Ubezpieczeń Społecznych, tam jednak czynsz był wysoki i mieszkania wybudowane zajęli urzędnicy i wolne zawody.

W kwietniu 1931 roku powstało Towarzystwo Budowy Osiedli. Była to spółka akcyjna, której celem była budowa mieszkań w domkach seryjnych. TBO dostarczało plany dla budownictwa indywidualnego, służyło poradnictwem technicznym, a nawet załatwiało kredyty w gotówce i materiałach budowlanych. Towarzystwo prowadziło też sprzedaż parceli budowlanych za gotówkę i na raty. Bloki TBO wybudowane w tamtym czasie służą gdynianom w różnych częściach miasta do dziś, od Grabówka po Centrum.


Pomimo tych wysiłków, w połowie lat 30 – tych ubiegłego wieku, aż 72% budynków w Gdyni, było budynkami prowizorycznymi. Samych baraków, a więc obiektów substandardowych, było 2574.

Niektóre z nich przetrwały do dziś!

niedziela, 1 kwietnia 2012

Jak mieszkano na peryferiach Gdyni - nieco wspomnień i liczb

Dla mieszkańców ul. Świętojańskiej, 10 – lutego lub Kamiennej Góry – Gdynia to Śródmieście. Wielu z nich nigdy nie była na Oksywiu, w Wielkim Kacku, na Pustkach Cisowskich lub Starym Witominie, a port gdyński to dla wielu baseny przy Skwerze Kościuszki, statki białej floty, ,,Dar Pomorza”... Bardziej oblatani znają jeszcze Dworzec Morski, wiedzą gdzie jest Stocznia, gdzie cumują promy do Szwecji i na tym kończy się wiedza o naszym mieście. Zapytani skąd nazwa ulicy 10 – lutego, opuszczają z zakłopotaniem wzrok! Dla wielu historia Gdyni zaczyna się po drugiej wojnie światowej. To żenujące – lecz niestety prawdziwe, szczególnie wtedy gdy pytana osoba uważa się za Gdynianina!

W tym miejscu warto przypomnieć, że śródmieście Gdyni zamieszkuje około 8% wszystkich mieszkańców naszego miasta, a pozostałe około 90% to mieszkańcy peryferii. Warto też wiedzieć, że przestrzenny rozwój Gdyni był procesem wieloletnim, miał miejsce głównie w okresie przedwojennym i w latach 70 – tych ubiegłego wieku, i chociaż w zwolnionym tempie nadal postępuje. Rozwój ten wymuszony został poprzez budowę portu, przemysłu stoczniowego, rybołówstwa pełnomorskiego i przemysłów kooperujących, a w ślad za tym dynamicznemu postępowi demograficznemu. Lapidarnie rzecz ujmując, powiedzieć można, że morze, port i praca odegrały rolę magnesu, który przyciągał do Gdyni prężne jednostki z terenu całej Polski. Charakteryzują to liczby, dostępne w Rocznikach Statystycznych miasta, z których wynika, że o ile w rok po uzyskaniu praw miejskich Gdynia liczyła około 13,8 tys. mieszkańców, to 10 lat później – w 1936 roku – było ich już ponad 101 tys., a w przeddzień wybuchu wojny, w lipcu 1939 roku 129 tyś. (niektóre źródła podają 120 inne 127 tys.).

Jest oczywiste, że podobnie jak obecnie, większość tej ludności zamieszkiwała peryferie, głównie z braku odpowiedniej ilości mieszkań w centrum, a także z powodu wysokich czynszów, jakie obowiązywały w śródmieściu. Według Rocznika Statystycznego Gdyni z 1937/38 roku opracowanego przez Bolesława Polkowskiego, trzy izbowe mieszkanie kosztowało (czynsz miesięczny w złotych) w zależności od lokalizacji: ul. Świętojańska – 102 złote, ul. Starowiejska – 125 złoty, ul. 10 – lutego – 87 złoty, ul. Abrahama – 115 złoty, Skwer Kościuszki – 80 złoty. Na ul. Śląskiej przeciętna cena takiego mieszkania to 84 złote.

Poza lokalizacją wpływ na wysokość czynszu miał standard mieszkania. Fakt, że mieszkanie jest słoneczne, że posiada balkon, wyposażone jest w centralne ogrzewanie rzutował na cenę. Miesięczny czynsz za wysoko standardowe mieszkanie w ścisłym centrum Gdyni wynosił od 100 do nawet 140 złoty miesięcznie. W tym czasie (lata 1932 – 1938) przeciętny zarobek miesięczny robotnika portowego wynosił od 125 złoty do około 200 złoty. Robotnik niewykwalifikowany zarabiał średnio nieco ponad 5 złoty dziennie, zaś robotnik wykwalifikowany 9,6 złotego, co dawało od 130 do 250 złotych miesięcznie. Średniej kategorii pracownik umysłowy (pracownik poczty, nauczyciel, referent) zarabiali poniżej poborów wysoko kwalifikowanego robotnika. W tej sytuacji wszystkie te kategorie pracowników zmuszone były szukać mieszkań na peryferiach.

Wychodząc naprzeciw tym potrzebom, miasto z roku na rok poszerzało swoje granice. I tak jako pierwszy przyłączony został do Gdyni Grabówek (stało się to już w 1920 roku, a więc na parę lat przed uzyskanie praw miejskich), w 1925 roku przyłączono Oksywie, w 1926 roku część Obłuża, w 1930 roku kolejne dzielnice – Leszczynki, Chylonię, część Pustek Cisowskich, a rok później Wzgórze Focha (obecnie św. Maksymiliana), Redłowo i część Witomina przyłączono w 1933 roku. Natomiast dwa lata później – w lecie 1935 roku – przyłączono Cisowę, resztę Witomina, Orłowo, Mały Kack i Pogórze.

Równolegle do rozrostu miasta, następowała budowa budynków mieszkalnych w tych dzielnicach. Uboga ludność napływowa, własnym sumptem często kleciła baraki, urągające wszelkim zasadom sztuki budowlanej i warunkom sanitarnym. Tak powstały dzielnice Drewniana Warszawa, Meksyk, część Leszczynek, część Grabówka, Demptowa i Pustek Cisowskich, a także część Witomina, a przede wszystkim Chińska Dzielnica (jeden z wcześniejszych wpisów zamieszczony w 3 częściach: część 1, część 2, część 3). Poza tym w przyłączonych do Gdyni dzielnicach zamożniejsi przybysze z Pomorza, Wielkopolski i pobliskich wsi i miasteczek kaszubskich oraz mieszkający tu od zawsze Kaszubi, zaczęli budować domy i baraki dla siebie, swoich rodzin i na wynajem. W ten sposób postał szereg ,,czynszówek” w Orłowie Górnym, przy ciągu tak zwanej Szosy Gdańskiej (obecnie ulica Śląska i Morska), a więc na Grabówku, Chylonii, Cisowej, a także na Oksywiu i Obłużu.

W zasadzie budowane tu domy były o niskim standardzie – zwykle parterowe lub jedno – dwu piętrowe. Najczęściej, jedynym przejawem cywilizacji 20 wieku był prąd. Wodę czerpano ze studni lub pompy, a potrzeby fizjologiczne załatwiano w tak zwanych sławojkach. Domy te często budowano na dzierżawionym gruncie, korzystając z taniej wapiennej cegły. Mieszkanie w takich budynkach było dość tanie – około 25 do 30 złoty miesięcznie, co w porównaniu z czynszami w śródmieściu było bardzo niskie.

Te robotnicze mieszkania składały się zwykle z dwóch izb – pokoju i kuchni, a zamieszkiwane były przez bardzo liczne rodziny (6 – 8 osób). Kobiety w rodzinach robotniczych z reguły nie pracowały – pozbawione były podstawowych kwalifikacji zawodowych, były często niepiśmienne, a poza tym zajmowały się licznym stadkiem dzieci. W tym stanie rzeczy na utrzymanie rodziny pracował przeważnie mężczyzna, niekiedy wspomagany przez dorastającego syna lub córkę. Znane mi są z autopsji przypadki, gdy ojciec rodziny, robotnik portowy, po pracy na nocnej zmianie szedł do gbura, do pracy dodatkowej przy żniwach lub wykopkach ziemniaków, a następnie na godzinę 22 szedł na kolejną zmianę do portu. W następnym dniu sytuacja się powtarzała... Wbrew poglądom, że robotnik portowy mógł z pracy rąk wybudować sobie skromny domek, znając dobrze to środowisko, stwierdzam stanowczo, że nie znam ani jednego takiego przypadku. O ile taka budowa miała miejsce, pieniądze na jej podjęcie pochodziły z posagu żony lub spłaty części wiejskiej posiadłości dokonanej przez rodzeństwo, pozostałe na gospodarstwie.

Zwykle zarobki z pracy zawodowej wystarczały zaledwie na pokrycie najbardziej podstawowych potrzeb rodziny – na wyżywienie, odzież i obuwie oraz czynsz. Zwykle rodziny robotnicze nie posiadały żadnych oszczędności i w przypadku dłuższej choroby, bezrobocia lub kalectwa, skazane były na pomoc społeczną.

Dochody tych zwykle licznych rodzin były skromne, że nie mogły one nawet marzyć o kształceniu dziecka w gimnazjum, a ojciec do pracy w porcie chodził z Witomina lub Chylonii pieszo. Tylko zamożniejsi dojeżdżali do pracy własnym rowerem, który był szczytem pragnień podmiejskich robotników. W rodzinach tych oszczędzano na wszystkim – na jedzeniu, na odzieży, a nawet na zapałkach.

Oto trochę prawdy o przedwojennych przedmieściach Gdyni.

piątek, 9 marca 2012

Dzielnica, po której zaginął ślad. Część 3.

Tutaj są część 1 i część 2 tego artykułu.

Poza muzyką Alojza atmosferę knajpy tworzył też prosty, wręcz spartański wystrój. Proste ławy, przyćmione wnętrze oświetlone nielicznymi lampami naftowymi, ale też serdeczna obsługa. I zapach starej tawerny, takiej z czasów żaglowców, gdzie dym fajek mieszał się z zapachem prostego jadła, piwa i wódki. Wnet do tych zapachów doszedł kolejny: zapach tanich perfum, który przywędrował wraz z kilkoma portowymi dziwkami. Liebrechtka tolerowała obecność ,,panienek”, znała bowiem życie i wiedziała, że nie ma na świecie miasta portowego, w których by ich nie było.

Sama też do świętych nie należała. Chociaż wierna pamięci swojego tragicznie zmarłego męża starała się zachowywać w sprawach erotycznych daleko idący umiar, to od czasu do czasu – gdy sobie podochociła – korzystała z uciech życia. Sporadycznie więc, po wypiciu nieco wódki, wchodziła na największy stół i w rytm muzyki Alojza tańczyła kankana. Pląsała, zadzierając spódnicę i fikała nogami, budząc powszechną wesołość. Następnie nie schodząc ze stołu odśpiewywała smętną piosenkę pomorską, której refren brzmiał:

Hulala, hulala gąski moje,
Hulala, hulala, do domu.
Opowiem wam troski moje,
Nie powtórzcie nikomu...

Był to sygnał dla Marichen, aby zastąpić szefową za szynkwasem, bo będąc w niedyspozycji, wybierała sobie sali jakiegoś przystojniaka i wynosiła się do swojej kwatery.


Marichen nigdy nie pozwalała sobie na takie ekscesy. W ,,jej stronach”, jak mówiła, czekał na nią narzeczony, a ona pracując w knajpie zbierała napiwki na posag. Przygody erotyczne nie interesowały również Alojza. Niektórzy stali bywalcy knajpy żartowali, że muzyk na wojnie stracił nie tylko nogę. Te żarty go nie obrażały, był ponad nie. Czasami tylko, przekomarzając się z Marichen , pół żartem, pół serio, robił jej niedwuznaczne propozycje. Wtedy dziewczyna, pusząc się i rumieniąc, kryła się na kuchennym zapleczu. Tam Alojz nigdy nie wchodził, tam było królestwo kobiet.

Liebrechtka była jedyną osobą, której przysługiwało prawo do tańców w knajpie. Ciasnota lokalu na takie rozrywki nie pozwalała. Bywalcom to jednak nie przeszkadzało, bo dominowali mężczyźni (jak w całej ówczesnej Gdyni), a im wystarczał alkohol, karty i pogaduszki. Nieczęsto korzystano też z portowych panienek. Było to kosztowne, a poza tym istniało poważne niebezpieczeństwo chorób wenerycznych. Takich usług szukali głównie zagraniczni marynarze, których w Gdyni pojawiało się coraz więcej.

Z reguły u Liebrechtki panował spokój i porządek. Sporadycznie tylko dochodziło do prób pijackich awantur, ale te w zarodku tłumił Alojz. Gdy przy kartach bądź sznapsie rozpoczynała się szarpanina, Alojz przerywał granie i podnosząc się z ławy gromkim głosem rzucał jedno tylko słowo: ,,raus!”. To zwykle wystarczało. Awanturnicy wytaczali się przed lokal, gdzie spór najczęściej kończył się bójką. Ale to już ani Alojza, ani Liebrechtki nie interesowało. To należało do obowiązku ,,chłopców inspektora Dąbka”, jak potocznie nazywano policjantów. To oni aresztowali podejrzanych o różne przestępstwa niebieskich ptaków, przepędzali włóczęgów, uśmierzali bójki, wyłapywali portowe panienki, sprawdzając ich książeczki zdrowia, bądź eskortowali je na badania i leczenie do Wejherowa lub na Grabówek.

Policjanci wizytowali też lokal Liebrechtki i jego najbliższe otoczenie, czyli ,,Pekin”, oraz chaszcze przylegające do budującego się portu. Można tu było spotkać ,,śpiących pod listkiem” włóczęgów, ,,kochające się” w krzakach pary, a niekiedy nawet zwłoki jakiegoś nieszczęśnika okradzionego z wszelakich doczesnych dóbr. Najbliższe tych krzewów znajdowało się po przeciwnej stronie ,,Pekinu”, tuż za ulicą Portową. Często dochodziło tu do regularnych bitew, które niekiedy miały charakter ,,międzynarodowy”. Bili się wtedy np. Polacy ze Skandynawami lub Finowie ze Szwedami. Bójki były krwawe, w ruch szły noże, drągi bądź sztachety. Dlatego jedną z pierwszych decyzji inspektora Dąbka, kiedy objął funkcję w gdyńskiej policji, było wycięcie chaszczy w tym rejonie. To poprawiło nieco stan bezpieczeństwa, ale gdynianie nadal unikali tej okolicy, zwłaszcza nocą.

Był więc ,,Pekin” nie tylko przystanią dla robotników, sypialną i poczekalnią, w której wyczekiwano na pracę, na łut szczęścia, na fart, ale też siedliskiem zła. Poza tym spełniał rolę filtra, który zatrzymywał męty własne, czyli polskie, jak i zagraniczne. Jednak na dłuższą metę władze nie mogły tolerować takiego stanu rzeczy. W pobliżu rósł nowoczesny Dworzec Morski, rozwijał się ruch emigracyjny i turystyczny, a tu, jak na urągowisko, funkcjonował ,,Pekin”.

Zdecydowano się rozwiązać problem kompleksowo. Na przyległym do Gdyni Witominie wyznaczono działki budowlane, a następnie na dogodnych warunkach kredytowych umożliwiono mieszkańcom ,,Pekinu” budowę skromnych domków jednorodzinnych. Wprawdzie czas był po temu nieszczególny, bo rozpoczynał się właśnie wielki kryzys ekonomiczny i wszystkie związane z nim trudności finansowe. Ale tak się to ułożyło.

W 1930 roku przystąpiono do wysiedleń i likwidacji ,,Pekinu”. Część mieszkańców sama się wykwaterowała, przenosząc się do innych, podobnych dzielnic na peryferiach Gdyni – na Meksyk, Betlejem, Bernardowo, Demptowo. Inni, którym nie udało się zakotwiczyć, wraca w rodzinne strony. W strony rodzinne – w okolice Tczewa – wyniosły się też Liebrechtka i Marichen. Ich dalsze losy nie są mi znane. Natomiast Alojz przeniósł się ponoć w okolice Kartuz i zarabiał na życie grą na weselach. Portowe panienki rozpełzły się po Gdyni. A na terenie, na którym przez prawie dziesięć lat istniała ,,chińska dzielnica” zwana też ,,Pekinem” rozprzestrzeniła się Stocznia Remontowa ,,Nauta”.

Po dawnym ,,Pekinie” nie pozostał nawet ślad.

 30 dni, nr 1 (63), styczeń/luty, 2006

czwartek, 8 marca 2012

Dzielnica, po której zaginął ślad. Część 2.

Część 1 tego artykułu jest tutaj.

Knajpa u Liebrechtki.

A zimy w Gdyni były tęgie. Długotrwałe, mroźne i śnieżne. Często zaspy sięgały dachów slumsów w ,,Pekinie”. Wtedy jego mieszkańcy wychodzili tylko po najbardziej niezbędne sprawunki, przedzierając się przez zwały śniegu do najbliższej kolonialki lub knajpy. A knajpa w ,,Pekinie” była tylko jedna – ta, którą prowadziła Liebrechtka. Inne były dopiero przy ulicy Portowej, ale nie były przeznaczone dla głodomorów z tej dzielnicy. Tylko do Liebrechtki można było wejść bez krawata, połatanych portkach, a nawet bez zasobnego portfela. A właścicielka mieszczącej mieszczącej się w niewielkim baraku portowej tawerny była dobrym duchem ,,Pekinu”. Od jej przybycia i osiedlenia się w tej dzielnicy los jej mieszkańców uległ znaczącej poprawie. Tu można było coś przekąsić dosłownie za grosze, coś wypić – sznapsa lub grzane piwo, pogwarzyć ze znajomkami, zagrać w karty, a co najważniejsze osuszyć się i zagrzać.

Knajpa Liebrechtki była równolatka ,,Pekinu”, bowiem już latem 1923 roku przybyła do Gdyni
kobieta – nie pytają nikogo o zgodę – postawiła swój barak. Jak na warunki tej dzielnicy był dość solidny, chociaż niewielki. Liebrechtka, młoda wdowa po zajączkowskim kolejarzu, zainwestowała tu wszystkie posiadane oszczędności: spłatę z gospodarstwa rolnego, a także odszkodowanie wypłacone po tragicznej śmierci męża.

Początkowo zamierzała uruchomić przy porcie jadłodajnię dla robotników. Jednak przekonała się, że bez piwa i sznapsa jadłodajnia nie zapewni jej oczekiwanego zysku. Sprowadziła więc ,,ze swoich stron” kuzynkę Marię, którą z niemiecka wołano Marichen. Odtąd obie kobiety wzięły się energicznie do dzieła. Liebrechtka za szynkwasem, a Marichen działała na zapleczu, przygotowując przekąski, pichcąc rybne dania, odgrzewają parówki i kaszanki. Na brak pracy kobiety nie narzekały, bo owych kilka stolików, którymi dysponowała knajpa, było ciągle zajętych.

Już od rana przychodzili tu robotnicy z nocnej zmiany. Trafiali też prosto z dworca przybysze z Polski. Tu ciepła i ,,klina” szukały portowe męty, które nie wiadomo gdzie spędzały noc. Wciągu dnia ruch nieco malał, chyba że niepogoda lub mróz zmuszały ludzi do szukania schronienia.

Przybytek był bezimienny. Mówiło się ,,u Liebrechtki”, i to wystarczało. Ale obcym nie było tu łatwo trafić. Trzeba było pokonać labirynt nieoznaczonych ścieżek, często pytając tubylców o drogę. Kłopoty były zwłaszcza jesienią i zimą, gdy rychło zapadał zmrok. Cały teren był bowiem nieoświetlony, a migotliwe światełka naftowych lamp i świec, padające z niewielkich okienek slumsów, tylko nieznacznie łagodziły ,,egipskie ciemności”.

Wkrótce jednak sytuacja uległa radykalnej poprawie. Sprawił to Alojz. A było to tak. Pewnego deszczowego popołudnia do knajpy przybył niestary inwalida bez prawej nogi. Podpierając się drewnianą kulą, z czarnym pudłem akordeonu na plecach, wtoczył się zadyszany do lokalu. Rozgościwszy się przy wolnym stoliku, zamówił porcję smażonej flądry i setkę sznapsa. Kiedy uporał się z jedzeniem, wyciągnął z pudła instrument i lokal wypełnił się dźwiękami znanej wśród marynarzy ,,La Palomy”. Gwar ucichł. Obecni w skupieniu słuchali rzewnej melodii, a po ostatnim akordzie ruszyli hurmem do Alojza, zamawiając następne melodie, ściskając mu dłonie i fundując kolejne przekąski i napitki. Grajek przebojem zdobył serca portowej braci. Także Liebrechtka zaakceptowała go z życzliwością, w lot pojąwszy, że jego muzyka jest dodatkową atrakcją lokalu i darem losu. Odtąd Alojz na stałe zacumował w knajpie, a dźwięki jego instrumentu stały się dla nowych klientów wyraźnym kierunkowskazem, niczym boja dla statków we mgle.

Alojz grał od wczesnych godzin rannych do późnej nocy. Jego repertuar był wszechstronny i różnorodny. Polski, niemiecki i kaszubski, bo jak się okazało Alojz nie tylko grał, ale i śpiewał. Głos miał wprawdzie ochrypły, jak mówiono typowy sznapsbaryton, ale to klienteli lokalu zupełnie nie przeszkadzało. Umiejętnie sobie akompaniując, nucił kolejne piosenki, a znał ich wiele. W zależności od ,,temperatury” w lokalu, rodzaju gości, a nawet panującej na zewnątrz pogody, dostosowywał odpowiednią muzykę i piosenki. Mówiono, że jego granie jest ,,internacjonal”, bo takie też było. Dla Polaków były piosenki legionowe i ułańskie, dla Niemców i Skandynawów – melodie marynarskie, a dla miejscowych Kaszubów i Pomorzaków – trojaki, szepre i inne z tego regionu Polski. Nie grał tylko pieśni kościelnych i religijnych, uważając, że nie pasują do portowej knajpy, że groziłoby to profanacją.

Alojz w zasadzie przeszedł na utrzymanie Liebrechtki. Pił niewiele, tylko wtedy, gdy ktoś mu postawił kufel piwa lub kieliszek czystej, a że miał tak zwaną ,,mocną głowę”, nigdy się nie upijał. Było to ważne, bo pijany muzyk to żaden muzyk, co wiedzą wszyscy organizatorzy wesel, urodzin i tym podobnych imprez. Zamieszkał w pobliżu knajpy, w jednym ze sąsiadującym z nią slumsów. Tam za grosze wynajmował łóżko. Tyle tylko potrzebował, bo rzeczywiście cały czas spędzał u Liebrechtki. Do budującego się miasta wychodził sporadycznie, a do portu nie wychodził wcale. Wynikało to zapewne z jego kalectwa, bo był dość otyły, a kula którą się podpierał, zapadała się w piach bądź w torf owych gdyńskich ,,ulic”. Ulice te bowiem dopiero się budowały, a w tym czasie było tak jak było.

Chociaż Alojz u Liebrechtki grał tylko za wikt i ciepły kąt, to jednak z czasem uciułał całkiem spory grosz.. Podchmieleni marynarze, zwłaszcza zagraniczni, wdzięczni za muzykę i pieśni, niekiedy dość szczodrze wrzucali monety do jego bosmańskiej czapki, którą kładł obok siebie na ławie. Z biegiem lat jego sława – a wraz z nią sława knajpy – rozeszła się nie tylko po Gdyni i jej najbliższych okolicach, ale ogarnęła bez mała całe Pomorze, a nawet docierała do odległych, morskich portów.

Ciąg dalszy nastąpi....


30 dni, nr 1 (63), styczeń/luty, 2006

środa, 7 marca 2012

Dzielnica, po której zaginął ślad. Część 1.


Idąc łąkami z Gdyni na Oksywie, mijało się tuż za gdyńskim rynkiem jakieś chaotyczne skupisko dziwnych zabudowań. Kłębiły się bez ładu i składu baraki, budy, szopy i szałasy. Skupisko to - tak na oko - liczyło kilkadziesiąt ,,zabudowań”, a materiał do jego budowy stanowiły odpady desek, zardzewiałe blachy, stare kartony i strzępy papy. Z każdego budyneczku sterczała blaszana rura kominka, a wydobywający się z niej dym świadczył, że mieszkają w nim ludzie.

To skupisko baraków i slumsów miejscowi nazwali ,,Pekin” lub ,,chińską dzielnicą”. Nazwa dość egzotyczna, jak na polskie wybrzeże. Uzasadniano ją tym, że ponoć pierwszym osadnikiem był tu chiński marynarz, który dla celów mieszkalnych sklecił jedną z bud. Za nim poszli inni i niebawem powstała cała dzielnica.

Działo się to z początkiem lat dwudziestych ubiegłego wieku, gdy we wsi Gdynia rozpoczęło działalność drewniane molo, na wyrost zwane portem wojennym i przystanią dla rybaków. Dzielnica usadowiła się tuz u nasady tego ,,portu”, i to było jej głównym atutem, bowiem stąd był tylko żabi skok do śródmieścia, a także do portu handlowego, który szybko powstawał na kaszubskich piaskach i torfowiskach.

Port rósł w oczach. Równolegle rosło miasto, a także ,,Pekin”, położony na styku między portem i miastem. Przybywało także mieszkańców owej dzielnicy. Tu bowiem najtaniej można było znaleźć kąt do spania, spotkać werbownika oferującego pracę w porcie, na statku lub na budowie. Tak więc stał się ,,Pekin” rezerwuarem siły roboczej, sypialną, a z czasem również miejscem zapewniającym rozrywkę.

Jak się rzekło, ,,Pekin” powstał żywiołowo i na dziko. Bez planu zabudowy, bez wytyczenia dróg lub ścieżek, a - co gorsza - bez kanalizacji, bieżącej wody, elektryczności i inny cywilizacyjnych i sanitarnych udogodnień. Pomiędzy chaotyczną zabudową, omijając linki i sznurki z suszącą się bielizną, pętali się ludzie. Głównie młodzi mężczyźni, rzadziej kobiety. Dzieci się tu nie widziało. W pobliżu zabudowań za ludźmi włóczyły się watahy kotów różnej maści i wielkości. Liczne z nich wylegiwały się na dachach. Nie lękały się ludzi, jakby świadome ważności swojej roli, jaką odgrywały w tym zaszczurzonym przyportowym świecie. Dziwne, ale psów się nie widywało. Widocznie były w ,,Pekinie” zbędne, bo mienie tu zgromadzone nie wymagało ich czujności i straży.

W zasadzie ,,Pekin” był sypialną. We dnie jego mieszkańcy pracowali lub poszukiwali pracy. Tu właśnie mieszkali autentyczni budowniczowie miasta i portu. Ale poza proletariatem gnieździło się też sporo niebieskich ptaków - kundów portowych, drobnych złodziejaszków, sutenerów i oszustów. Jednakże przeważali ci, którzy napływali z różnych stron Polski: robotnicy niewykwalifikowani, którzy podejmowali się każdej pracy, nawet nisko płatnej, byle zarobić na przeżycie kolejnego dnia. W cenie była praca stała. Pozwalała ona na ciułacze oszczędności, na wysłanie kilku złotych rodzinie, bądź nawet na postawienie własnego baraku na dzierżawionych na peryferiach kawałku parceli. To nobilitowało i stabilizowało. Ale taki fart zdarzał się niezbyt często. Najgorsze były zimy. Zamierały wtedy prace budowlane, a nierzadko stawał port. Kto w lecie nie zgromadził zapasów gotówki, a skazany był na przezimowanie na miejscu, ten wegetował, żył z pożyczek, drobnych kradzieży, bądź zostawał utrzymankiem. Różnie to bywało.

Ciąg dalszy nastąpi....


30 dni, nr 1 (63), styczeń/luty, 2006