Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia miasta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia miasta. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 października 2013

Gdynia – druga strona medalu

Zwykle mówiąc lub pisząc o przedwojennej, budującej się Gdyni i gdyńskim porcie, popada się w euforię. Prezentowany obraz jawi się w ciepłych barwach, a niewątpliwe osiągnięcia napełniają czytelnika patriotyczną dumą. A było z czego, w końcu w ciągu jednego pokolenia, na tzw. „surowym korzeniu” wybudowano miasto i nowoczesny port, który wkrótce był największym portem na Bałtyku.

Tymczasem rzeczywisty obraz miasta był bardziej złożony i miał sporo ciemnych plam, które nie wszyscy dostrzegli. Jako dziecko z przedmieść Gdyni te ciemne plamy znam z autopsji. Pamiętam mieszkanie na poddaszu, bez wygód, pamiętam bezrobotnego ojca, zakupy „na zeszyt”, zupę z lebiody, jaką częstowała nas sąsiadka, kartofle w mundurkach i „ślepy śledzik” (krążki pokrojonej cebuli zalane octem) na obiad, mięso z taniej jatki i inne „przysmaki” z mojego dzieciństwa.

Tak więc miasto Gdynia to nie tylko „szklane domy” przy ul. 10 lutego i Świętojańskiej, ale też dzielnice slumsów na przedmieściach, bose dzieci chodzące do szkoły w połatanych ubraniach, dożywianie tych dzieci w specjalnej szkolnej stołówce, zbieranie szczawiu na pobliskich łąkach, a także jagód i grzybów w lesie, bo od tych zbiorów zależało czy będzie w domu obiad dla ojca wracającego z pracy (o ile taką pracę w danym czasie posiadał).

Niektóre z tych mankamentów dostrzegane były przez ówczesnych pisarzy i publicystów, którzy do „beczki gdyńskiego miodu” dodawali łyżkę dziegciu, a będąc osobami wrażliwymi na ludzką biedę, czynili to z myślą o obudzeniu sumień decydentów, licząc zapewne w swojej naiwności na poprawę losu gdyńskiej biedoty. A może chodziło im tylko o reporterską rzetelność w opisywanym obrazie?

Oto garść fragmentów tekstów dotyczących naszego miasta z lat 30 – tych ubiegłego wieku.

Zbigniew Uniłowski - „Wiadomości Literackie” 1937 rok, urywek z tekstu pt. „Gdynia na co dzień”: „...co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał troszkę i sprzedał zarabiając czterokrotnie (...). Inny wystawił dom pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny. Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być taki tani jak te opryszki. (...) Nie da rady za duża konkurencja. (...) Atmosfera kantu, pośpiechu i ambicji. (...) Pieniądz brzęczy i przygłusza czystą melodię przyszłości. (...)”

Melchior Wańkowicz - „Wiadomości Literackie” 1937 roku, urywek z tekstu pt. „Judym w szczeblu służbowym”: „Mam dość tych gdyniohymnów. Już czas tej Gdyni starzeć, obrastać polskim kłopotem, jak kadłub okrętu wodorostem. (...) Polska jest wsiowa i powolna, miasteczkowa i brudna, nierychliwa i nędzna, toczona przez wielkie trądy moralne i materialne.”

Bolesław Polkowski (mieszkaniec Gdyni, autor Gdyńskich Roczników Statystycznych, harcmistrz, obrońca wybrzeża 1939 roku, po wojnie wykładowca na WSHM w Sopocie) - „Wiadomości Literackie” 1937 rok, w artykule pt. „Z czego się składa Gdynia” pisze: „Gdynia jest miastem kontrastów. Obok wielkiej budowli wystają z ziemi stare, zmurszałe już domki – chatki. W centrum miasta obok gmachu Komisariatu Rządu stary Kaszub zasiewa swe pole (...) Obok eleganckich futer i uszminkowanych twarzy pięknych pań, spotyka się nędznie ubranych i zmizerowanych bezrobotnych i ich dzieci, wlokących się na żebry (...)”

J. Łobodowski - „Wiadomości Literackie” 1937 roku, w artykule pt. „Notatki gdyńskie” pisze: „Budownictwo na terenie Gdyni nie poszło właściwą drogą. Ludność robotnicza przybywająca do Gdyni, spotyka się z brakiem mieszkań. Płace robotnicze nie pozostawały w żadnym stosunku do czynszu lokalowego. Kwestia mieszkaniowa została przez nich samych rozwiązana w sposób szkodliwy dla miasta i mieszkańców (...)”

Z. Uniłowski w innym miejscu przytaczanego już wyżej artykułu pisze: „...Magnes pracy przyciągał tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele, uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do stawiania prowizorycznych schronisk (...) Dzikie budownictwo porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem (...) Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów dla rzeszy bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i oczekiwaniem, przeistacza się powoli w lumpenproletariat, w zawodowych łazików, żyjących z zapomóg (o ile są), a często z grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasożyt społeczny już nie ozdrowieje (...).”

Na koniec zachęcam do zapoznania się z jeszcze jednym tekstem pokazującym Gdynię z trochę innej strony KLIK

sobota, 27 października 2012

Portowa Gdynia z dożynkami w tle. Część 2.

Dziwów było co niemiara. Udekorowane wozy i bryczki, strojne dziewczęta, przybrane wstążkami konie i różne wymyślne wozy obrazujące epizody gospodarskich i rolniczych prac. Kolejność ustawiał Edmund Pranga – najstarszy dorosły syn ostatniego sołtysa Cisowej – Józefa Prangi. Uczestnicy korowodu bez szemrania spełnili jego wszystkie polecenia i niebawem wyruszono.

Ulicę Chylońską z obu stron zajmowały szpalery widzów. Oblężone były wszystkie okna, a chłopcy – aby lepiej widzieć – wspinali się nawet na drzewa, a patrzeć było na co. Korowód prowadził Edmund, z grzbietu swojego perszerona kontrolował porządek i nadawał tempo. Zaraz na przedzie maszerowali żniwiarze i żniwiarki. Szli parami, dobrani wzrostem, w dopasowanych strojach. Szli równo – jak na paradzie. Parę kroków za nimi jechała konna banderia. Jeźdźcy w siodłach trzymali się prosto, a konie wystrojone odświętnie kroczyły dumnie, jakby zrozumiały doniosłość chwili.

Zaraz za końmi toczył się wóz drabiniasty wymoszczony snopami żyta. Tu rozsiadła się ludowa kapela, która grała kaszubskie melodie. Dalej korowód przedstawiał kolejność prac polowych i gospodarskich. Tak więc jako pierwszy jechał pług, któremu przymocowano kółka, aby mógł toczyć się po bruku. Dalej jechała brona, a zaraz za nią kroczyło dwóch siewców, którzy z płacht rozsiewali trociny imitujące ziarno siewne.

Za tą czołówką jechała jedna z głównych atrakcji korowodu – checz kaszubska. Był to domek na kółkach, który przez cały rok stał na podwórzu Prangów, a teraz odmalowany i udekorowany brał udział w dożynkowym pochodzie. Chata była kryta strzechą, na której siedział chłopiec – kominiarz. Z komina tej chaty leciał czarny dym, a ów kominiarz czyścił ten komin zapamiętale. Na drugim końcu checzy było bocianie gniazdo z atrapą bociana. Drzwi do chaty były otwarte, a przed nimi siedziała stara, strojna Kaszubka,  która przędła wełnę, a całkiem z przodu gospodyni ubijając śmietanę robiła masło.

Za tą kolorową i pełną życia checzą jechał kolejny drabiniasty wóz ze snopami – to zwózka plonów do stodoły. Po zwózce – młócka, oczywiście ręczna, za pomocą cepów. Młócących parobków było czterech. Młócili aż słoma leciała na wszystkie strony, widać mieli niemałą wprawę w tej robocie, bo przecież młockarnie były wtedy na Kaszubach rzadkością.

Dalej jechała wialnia – tu wymłócone ziarno z plew i resztek słomy. Od rzetelności pracy tej ręcznie napędzanej maszyny zależała jakość ziarna, a więc mąki i chleba.

Oczyszczone ziarno transportowano do młyna, toteż kolejnym pojazdem był wóz wyładowany workami z ziarnem. Tuż za nim toczył się wiatrak – wprawdzie w najbliższym sąsiedztwie Gdyni wiatraków nie było – ale w korowodzie prezentował się on znakomicie i był czytelnym symbolem przemiału zboża. Skrzydła wiatraka obracały się, co stanowiło jego dodatkowa atrakcję.

Za wiatrakiem jechał wóz wyładowany workami mąki, a tuż za nim piekarnia, kolejna atrakcja korowodu. Na biało ubrani piekarze wyrabiali ciasto, wkładali je do pieca, za którym już gotowe, kształtne bochny chleba układano do kosza. Właściwie piekarnia ta kończyła dożynkowy korowód, bo dalej jechały już tylko bryczki i wozy z gburskimi rodzinami. Na jednej z bryczek jechał wieniec dożynkowy i poświęcony bochen chleba. Symbole te wręczone zostały Gospodarzowi miasta, czyli Komisarzowi Rządu mgr. Franciszkowi Sokołowi.

Wyprawa korowodu do śródmieścia i jego powrót trwał ponad dwie godziny. W tym czasie na placu dożynkowym w Cisowej ruszyła już zabawa. Na licznych stoiskach ze słodyczami, napojami, owocami i zabawkami kwitł handel. Chłopcy oblegali strzelnicę i stoisko na którym rzucając wiklinowym kółkiem wygrać można było ciekawe nagrody – piłkę do siatkówki, butelkę wina, bombonierkę a nawet pieczoną gęś.

Na wcześniej ustawionym podium rozpoczynały się już występy solistów i zespołów. Dominowała tu gwara kaszubska, ludowe przyśpiewki i tańce, które umilały czas wyczekującym na powrót korowodu. Wozy zjechały około godziny 17, ustawiły się na obrzeżach placu, a jego zdrożeni uczestnicy rzucili się na stoiska z napojami – dzieciarnia na oranżadę, a dorośli na piwo i sznapsa. Tylko część uczestników zabawy oblegała estradę, na której bez przerwy coś się działo. Po wyczerpaniu programu rozpoczęła się ludowa zabawa. Wstęp na estradę był wolny, to też chętnych do tańców nie brakowało. Orkiestry grały na przemian, dominowała orkiestra Marynarki Wojennej, w której profesjonalni muzycy nie szczędzili sił.

Był piękny sierpniowy wieczór, wtedy nikt nie przypuszczał, że kolejne dożynki odbędą się dopiero za siedem lat, w 1946 roku. Wtedy nikt nie przypuszczał, że dosłownie za miesiąc w Gdyni będą Niemcy...

czwartek, 25 października 2012

Portowa Gdynia z dożynkami w tle. Część 1.

Jadąc dawną szosą Gdańską (obecnie Morska) na północny – zachód, w kierunku Rumi i Redy, już za Grabówkiem wjeżdżało się na „tereny wiejskie”. Już w Leszczynkach pola i łąki podchodziły do samej szosy, a w głębi łąk stało kilka szklarni zwanych przez miejscowych treibhausami. Nie były to jedyne wiejskie akcenty, bo chociaż Chylonia wcielona została do Gdyni w roku 1930, a Cisowa w 1935, ulicami toczyły się wyładowane zbożem i sianem konne wozy, a ludzie usuwali się na pobocze ustępując miejsca krowom, które były pędzone chodnikiem na pastwisko.

Bo prawda jest taka, że zarówno Gdynia jak też przyłączane do nie z biegiem lat sąsiednie, kaszubskie wsie, były wsiami rolniczymi. Nawet takie położone nad zatoką wsie jak Oksywie, Obłuże czy Orłowo utrzymywały się głównie z rolnictwa, traktując rybołówstwo okazjonalnie, dorywczo. Uprawa roli dominowała, a fakt ten jeszcze przez wiele lat nie zmienił się pomimo nominowania Gdyni do rangi miasta.

Przed wojną, w czasie wojny, a także we wczesnych latach powojennych, nawet w śródmieściu nie szokowały pola uprawne – zagony kartofli, poletka żyta i ogródki działkowe przy Alei Piłsudskiego, przy Świętojańskiej, lub w miejscu gdzie miała powstać ulica Władysława IV.

Z czasem, a szczególnie w latach Gierka – gdy ruszyło dynamiczne budownictwo mieszkaniowe, a miasto szukając nowych terenów zaczęło zagospodarowywać przedmieścia, rolnictwo przesunęło się jeszcze bardziej na obrzeża. Wcześniejsze przedmieścia zajęły blokowiska i osiedla wieżowców z wielkiej płyty. Tereny wiejskie – ich ubytek, kompensowano poprzez włączenie kolejnych okolicznych wsi do miasta, bo myśląc perspektywicznie tu widziano rozwój przyszłych dzielnic – sypialni, dzielnic – satelitów Gdyni.

Wprawdzie nie widuje się w śródmieściu konnych wozów, ani ciągników na Świętojańskiej, ale im dalej na przedmieścia w kierunku Chwarzna lub bardziej Wiczlina to jeszcze można zobaczyć wiejskie klimaty. Starzy gdynianie z pewną nostalgią wspominają między innymi rolwagi wiozące wczesnym rankiem zieleninę na gdyńską halę targową.

Korowody dożynkowe, raz do roku przeważnie w sierpniu, przeciągały ul. Śląską, Świętojańską i 10 – lutego. Korowody te obok Święta Morza były jedną z nielicznych imprez masowych tamtych lat. A gdy już o dożynkach mowa, to ich organizatorami byli kaszubscy rolnicy z Cisowej. Ich inauguracja po wieloletniej przerwie, wywołanej rozbiorami, miała miejsce w 1933 roku. Przed wojną uroczystości tych zorganizowano sześć. Po wojnie organizowano je do czasu „późnego Gomułki”. Później, gdy na teren Cisowej wkroczyło budownictwo, gdy kolejne gospodarstwa rolne ulegały likwidacji, powoli zanikła „infrastruktura kulturalna” tego przedmieścia kultywującego tradycję kaszubskiej wsi.

Uroczystości dożynkowe składały się z pięciu podstawowych części: z uroczystej mszy świętej, korowodu dożynkowego, składania wieńca dożynkowego gospodarzowi dożynek, występy zespołów regionalnych oraz zabawy ludowej.

Ostatnie przedwojenne uroczystości kaszubskich dożynek w Cisowej odbyły się w niedzielę 13 sierpnia 1939 roku – a więc w najbliższą niedzielę święta Matki Boskiej Zielnej (15 sierpnia), która to data jest tradycyjna dla dożynek. Rozpoczynająca uroczystości msza święta celebrowana przez księdza proboszcza Anastazego Fierka była mszą polową, bowiem cisowski kościół choć nowy i pojemny nie był w stanie pomieścić wszystkich uczestników. To zdecydowało by mszę zorganizować na placu nieopodal poczty vis a vis tak zwanego Lipowego Dworu – starego zajazdu, w którym w nocy przewidziano zabawę ludową.

Plac ogrodzono linami, które ze swojego zakładu wypożyczył Zygmunt Skoczkowski, a także umajono brzózkami zakupionymi w Chylońskim nadleśnictwie. Starannie zrobiono ołtarz, podium – estradę dla chóru i orkiestry, a także ustawiono kilka rzędów ław dla oficjalnych gości.

Prze ołtarzem na specjalnym podwyższeniu złożono wieniec dożynkowy oraz bochen chleba z tegorocznej mąki. Nabożeństwo rozpoczęło się punktualnie, zgodnie z dożynkowym programem. Podczas mszy ksiądz poświęcił wieniec i chleb, wygłosił piękne kazanie, w którym mówił o trudzie rolnika. Msza ta miała niepowtarzalny koloryt, a orkiestra zastępująca organy, grała tak nastrojowo, że jej akompaniamentu słuchano w wielkim skupieniu.

Po tej wspaniałej mszy i po krótkiej przerwie obiadowej na ulicy pojawiły się przystrojone wozy zmierzające na miejsce zbiórki, aby stąd wyruszyć barwnym korowodem do śródmieścia.

Ciąg dalszy nastąpi...

piątek, 31 sierpnia 2012

Przygotowanie Gdyni do obrony przeciwlotniczej.

Zarówno władze centralne jak i municypalne poszczególnych polskich miast były świadome tego, że wybuch wojny jest nieunikniony. Już w okresie poprzedzającym znane przemówienie ministra Becka w Sejmie (5 maja 1939) zdawano sobie sprawę, że w miarę eskalacji żądań wobec Polski konflikt zbrojny z Niemcami jest nieunikniony. Sposobiono się więc do obrony – lądowej, powietrznej i morskiej. Przygotowania te odbywały się na różnych obszarach. Chciałbym przedstawić  nieco informacji o cywilnych  i wojskowych działaniach z zakresu obrony przeciwlotniczej Gdyni w okresie poprzedzającym wybuch wojny.

Już 29 kwietnia 1938 roku ukazał się Dziennik Ustaw (nr 32, poz. 278), a w nim rozporządzenie „o przygotowaniu w czasie pokoju obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej w dziedzinach regulacji i zabudowania osiedli oraz budownictwa publicznego i prywatnego”.

Rozporządzenie to weszło w życie z dniem 15 maja 1938 roku. Zawierało 44 paragrafy i w kolejnych podrozdziałach regulowało takie zagadnienia jak plany zabudowy terenu, a w tym: sprawy wytyczania ulic, odległości zabudowy, stosowanie terenów niezabudowanych, rozpraszanie dzielnic przemysłowych, itp. Poruszono także sprawy dotyczące zadrzewienia i zakrzewienia, zabudowy działek, ogrodzeń i bram. Duży fragment rozporządzenia dotyczył konstrukcji budynków – wykonania fundamentów, ścian zewnętrznych i nośnych, stropów i sklepień. W paragrafie 39 podano, że każdy nowoczesny budynek o kubaturze powyżej 2500 m3 musi posiadać schron przeciwlotniczy dla osób mieszkających w budynku. Kolejny paragraf określa wymagania odnośnie schronów, między innymi  ich konstrukcji, wytrzymałości sklepienia, wyposażenia, szczelności przeciwgazowej.

Wszystkie powyższe regulacji dotyczyły tylko budynków nowobudowanych. Zgodnie z & 43 nadzór nad realizacją rozporządzenia powierza się Ministrowi Spraw Wewnętrznych i Ministrowi Spraw Wojskowych (gen. Sławojowi Składkowskiemu i gen. Kasprzyckiemu), którzy to rozporządzenie podpisali. W rozporządzeniu nie mówi się nic na temat przysposobienia starych budynków, wybudowanych przed wejściem w życie rozporządzenia, do celów obronnych.

Sprawę tę objaśnił mi były architekt miejski inż. Jerzy Heidrich, który z racji swojego zawodu znał tą problematykę. Według mojego rozmówcy przysposobieniem starych budynków do obrony zajęły się miejscowe władze. Polecono między innymi wzmocnić stropy w piwnicach, poszerzyć bramy wjazdowe na posesje, a także nakazano budować ażurowe płoty, które mogły być łatwo zburzone by umożliwić straży pożarnej i ekipom ratowniczym dojazd do budynków. Przeprowadzano też kontrole  porządków na strychach, żądając usunięcia rupieci mogących stanowić zagrożenie pożarowe. Poza tym wymagano aby budynki posiadały podstawowy sprzęt przeciwpożarowy – siekiery, bosaki, skrzynie z piaskiem, itp. W przydomowych ogródkach – na terenach peryferyjnych – żądano budowania ziemianek. Opornych, nie wykonujących powyższych zaleceń karano mandatami.

Pod koniec lat dwudziestych, gdy działania obronne sprawowało wojsko, zakupiono 12 uniwersalnych działek przeciwlotniczych o zasięgu 14 km i pułapie 9000 m. Z zakupu tego 8 działek o kalibrze 75 mm przeznaczono dla Gdyni. Początkowo planowano umieścić je na hulku „Bałtyk” zacumowanym w porcie wojennym na Oksywiu. Od zamiaru tego odstąpiono i działka zostały rozstawione w różnych miejscach. Po 2 działa na Kępie Oksywskiej, Klifie Redłowskim, na wzgórzach Grabówka i koło Pogórza, czyli na północny – zachód od portu.

Od 1929 roku uformowano z tych baterii 1 Morski Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej, wzmacniając poszczególne działa dwoma CKM-ami typu „Maxim” oraz kilkoma reflektorami i przeciwlotniczymi aparatami podsłuchowymi. Z początkiem lat 30. XX wieku zlokalizowano w koszarach przy ulicy Bosmańskiej jednostkę balonów obserwacyjnych, którą później wycofano z Gdyni.

Późnej sformowano jeszcze trzy kompanie CKM przeznaczone do obrony przeciwlotniczej, te jednak w czasie wojny – według mojej wiedzy – przydzielono jako jednostki wsparcia do oddziałów piechoty Lądowej Obrony Wybrzeża.   

niedziela, 26 sierpnia 2012

„Galeria Morska” Mariana Mokwy czyli kino „Atlantic”

Dziś po tej galerii pozostał tylko zrujnowany budynek przy ul. 3 mają 28. Budynek ten – własnym sumptem – wybudował znany wybrzeżowy malarz Marian Mokwa, pragnący stworzyć w Gdyni placówkę kulturalną promującą polskie morze.

Budowę tego obiektu rozpoczęto jesienią 1933 roku, a ukończono po dwóch latach. Budynek jest dwukondygnacyjny, o powierzchni ponad 530 metrów kwadratowych i kosztował około 110000 przedwojennych złotych.

Na parterze znalazła się sala wystawowa o powierzchni 390 m2, tu też mieściły się garderoby i toalety. Na piętrze mieściła się sala mniejsza – jedna o powierzchni 66 m2, druga 36 metrowa. W dużej sali na parterze, od roku 1937 rozpoczęło działalność kino „Lido”, które między innymi miało za zadanie przyciąganie widzów do galerii obrazów.

Otwarcie „Galerii Morskiej” - bo tak tę placówkę nazwano – nastąpiło 28 czerwca 1934 roku, z okazji kolejnego Święta Morza. Było to ważne wydarzenie dla kulturalnej Gdyni i całego Pomorza. Galerię poświęcił biskup chełmiński Stanisław Wojciech Okoniewski, znany ze swego zaangażowania w sprawy morskie. Na otwarciu był również wojewoda pomorski i komisarz rządu w Gdyni Franciszek Sokół.

Przy okazji otwarcia galerii Marian Mokwa zaprezentował swoje obrazy, w tej liczbie swoją słynną „Apoteozę Polski Morskiej” - a w niej monumentalne dzieło „Bitwa pod Oliwą”. Cała „Apoteoza” obejmowała 44 obrazy, prezentujące dzieje polski nad Bałtykiem od czasów piastowskich, po współczesność. Na piętrze znalazło się miejsce również dla innych marynistów – takich między innymi jak Antoni Suchanek i Marian Szyszko – Bohusz.

W 1938 roku Mokwa zorganizował na piętrze nową ekspozycję swoich prac, które podobnie jak poprzednie cieszyły się dużym zainteresowaniem zwiedzających – zarówno gdynian jak też przybyszy z całej Polski.

Działalność galerii przerwał wybuch drugiej wojny światowej. Już we wrześniu 1939 roku obrazy Mokwy zostały częściowo rozgrabione, a ich większość – ta zaangażowana politycznie – została przez Niemców demonstracyjnie spalona na skwerku – róg 10 – lutego i 3 mają w tym miejscu gdzie stoi budynek Domu Rzemiosła.

Cały obiekt galerii okupant przeznaczył na działalność kinową. Do 1940 roku kino funkcjonowało pod polską nazwą „Lido”, a od tego roku pod nową nazwą niemiecką „Goten”.

Po wojnie działalności galerii nie wznowiono, pomimo że mieszkający w Sopocie Mokwa był nadal zawodowo czynny. Kino wznowiło działalność już w połowie czerwca 1945 roku pod nazwą „Wolność”. Było ono drugim co do wielkości kinem gdyńskim (miało ponad 500 miejsc na widowni, wobec 800 miejsc jakim szczyciło się kino „Warszawa”). W roku 1947 – po krótkiej przerwie – kino „Wolność” wznowiło swoją działalność pod zmienioną nazwą „Atlantic”. Pod tą nazwą prowadzona była działalność kinowa do początkowych lat 90 – tych ubiegłego wieku. Rozwój telewizji i filmów na kasetach video, a później wybudowanie multipleksu „Gemini” ostatecznie przekreśliło działalność tej placówki kulturalnej.

Pomieszczenia kina przekształcono na sklep spożywczy, później był tak zwany „ciucholand” niestety wszystkie te działalności nie przyjęły się w tym obiekcie.

Aktualnie dawna „Galeria Morska” (późniejsze wieloletnie kino) niszczeje i straszy w centrum miasta.

Dawna chluba miasta dziś budzi zażenowanie i niesmak, a szkoda bo to przecież kawałek historii Gdyni...

Na koniec stan aktualny (sierpień 2012) tego obiektu na kilku zdjęciach. 




środa, 8 sierpnia 2012

„Przeklęte Wzgórze Orlicz-Dreszera” czyli Gdyński „Pekin” wciąż straszy

W latach 30 ubiegłego wieku zlikwidowano slumsy nieopodal Placu Kaszubskiego, zwane „chińską dzielnicą” lub „Pekinem” (pisałem o niej we wpisie pt.: „Dzielnica, po której zaginął ślad” część 1część 2część 3). Zdecydowały o tym względy estetyczne i potrzeba rozwoju portowej infrastruktury. Ten „nowy”, drugi Pekin zwany Przeklętym Wzgórzem, musiał poczekać... I tak zostało do dziś – Przeklęte Wzgórze Orlicz – Dreszera (o generale pisałem tutaj) nadal czeka na przemyślane zagospodarowanie.

Już z początkiem lat 20 ubiegłego wieku, gdy rodziła się miejska Gdynia i jej pełnomorski port, w skleconych naprędce barakach osiedlili się przybysze z całej Polski. Między innym tu mieścił się rezerwuar taniej, niewykwalifikowanej siły roboczej, potrzebnej przy przeładunkach w porcie oraz do prac ziemnych i budowlanych w mieście... To oni faktycznie byli budowniczymi Gdyni, bowiem to oni wcielali w życie koncepcję budowy i realizowali plany inżyniera Wendy i ministra Kwiatkowskiego.

Wzgórze Pekinu obrosło barakami. Bez cywilizacyjnych udogodnień, bez dopływu energii elektrycznej, bez sieci wodociągowo – kanalizacyjnej, bez dróg dojazdowych, bez ulicznego oświetlenia. Początkowo gnieździli się tam samotni mężczyźni. Z czasem pojawiły się tu również kobiety, żony, matki, siostry, bądź narzeczone. Potem – co naturalne – urodziły się także dzieci. I tak wyrastać zaczęło pokolenie rodowitych mieszkańców gdyńskich przedmieść, w tym przypadku „Przeklętego wzgórza”.

Zabudowa rozwijała się żywiołowo, bez planu, co widać wyraźnie, zarówno na planie miasta Gdyni, jak również w terenie. W miarę przybywania mieszkańców wydeptywano kolejne ścieżki, przy nich stawiano następny slums, bądź też rozbudowywano już istniejący. Materiałem budowlanym było ukradzione w porcie drewno sztauerskie, ale także skrzynki po owocach południowych, kawałki blachy, kartony po towarach i glina, której na szczęście w pobliżu było pod dostatkiem. Takim budownictwem i taką dzielnicą Gdynia nie mogła się szczycić. Tym bardziej że problem został nagłośniony przez dziennikarza Zbigniewa Uniłowskiegoz „Wiadomości Literackich”, w ciętym reportażu „Gdynia na co dzień”.

Wszystkiego jednakże zrobić się nie dało. Kończono właśnie likwidację „chińskiej dzielnicy”, która przez lata funkcjonowała nieopodal placu Kaszubskiego, aż po uruchomiony w tym czasie Dworzec Morski. Tę dzielnicę slumsów zdecydowano się zlikwidować w pierwszej kolejności. Zdecydowały o tym zarówno względy estetyczne, jak też potrzeba pozyskania terenów dla dalszego rozwoju portowej infrastruktury. Pekin musiał więc poczekać. Wybuch wojny zamiary te całkowicie przekreślił, tak zostało do dziś! Przeklęte wzgórze nadal czeka na zagospodarowanie.

Po ponad 50 latach - w pogodny letni dzień – zdecydowałem się na odwiedzenie tego miejsca w towarzystwie mojej wnuczki Magdy. Uzbrojeni w aparat fotograficzny, wspięliśmy się po stromych schodach ul. Kalksztajnów. Już na skrzyżowaniu z ul. Orlicz – Dreszera poczuliśmy odór szamba. Niezrażeni zapachami, wspinaliśmy się wyżej. Pierwszy barak od tej strony oznaczony jest nr 2 – Komandorska 2. I dalej już poszło. Byliśmy w tej części naszego miasta, której nie pokazuje się turystom, której nie pokazują promocyjne albumy ani bilboardy. Wąską ścieżką prawie pod kątem prostym skręcamy pod jeszcze bardziej stromą górkę. Z boku ścieżki ktoś wykopał rynsztok – płytki rowek, teraz suchy. To tędy spływają ścieki i wody opadowe – to miejscowa kanalizacja. Rowek rynsztok maskują bujne chwasty i dziko rosnące krzaki. Magda pstryka kolejne zdjęcia, baraki – już nieco „podrasowane” - sypią się. Na dachach anteny satelitarne. Widocznie doprowadzono tu wcześniej przewody energetyczne. To jedyna technika na tym wzgórzu.

 Kilka zdjęć pokazujących jak wygląda ta dzielnica Gdyni. 




U naszych stóp ulica Orlicz – Dreszera, po której śmigają samochody. Po drugiej stronie tej ulicy – bloki i wieżowce. Balkony zdobią klomby surfinii. To zupełnie inny świat... Większość z tych budynków postawiła jeszcze tak zwana komuna. Chodziło o zasłonięcie slumsów od strony ówczesnej ulicy Czerwonych Kosynierów (teraz ulica Morska). I – choć zmieniły się czasy – tak to pozostało!


Widok na bloki stojące przy ulicy Orlicz Dreszera i Morskiej mające zasłaniać widok na "Pekin". 

Osiedle slumsów, w odległości około 3 km od śródmieścia Gdyni, nie przynosi nam chwały. Wiem, że sprawa nie jest prosta, że skomplikowane stosunki własnościowe, że koszty, że... Ale czy owe wzgórze slumsowe będzie trwało kolejne 80 lat!?

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Leszczyńscy – rodzina zasłużona dla spraw morskich.


Ta pomorsko – wielkopolska rodzina szlachecka – pisząca przed nazwiskiem „von”, herbu Abdank – ponoć spokrewniona z królem Stanisławem Leszczyńskim – przybyła do Gdańska pod koniec lat 70 – tych dziewiętnastego wieku. Swojego majątku ziemskiego Królewskiej Dąbrówki pod Grudziądzem, jednak się nie wyzbyła. Podzielony majątek zajęło ich liczne potomstwo. W Gdańsku pozostało tylko dwóch braci – Antoni i Stanisław. I to o nich tu będzie mowa...

Stanisław – utalentowany muzyk – był popularnym w Berlinie śpiewakiem tamtejszej opery. Wraz z bratem Antonim założył firmę branży technicznej „Motor – Bayern”, zajmującą się między innymi poradnictwem okrętowym.

Dobrze prosperującą działalność firmy przerwał wybuch pierwszej wojny światowej. Obu braci powołano do wilhelmowskiej armii. Tuż po wojnie, w 1919 roku, bracia podjęli się kontynuacji swojej „działalności gospodarczej”. Założyli w Gdańsku pierwszą polską firmę żeglugową – Towarzystwo Akcyjne „Gryf” Żegluga Morska Poznań – Gdańsk – Gdynia. Kapitał firmy pochodził z gdańskich banków oraz ze wsparcia Polonii gdańskiej. Statki Towarzystwa „Gryf” pływały pod banderą Wolnego Miasta Gdańsk...

Pierwszym statkiem była motorówka „Straż” kursująca na trasie Tczew – Puck. Firma rozwijała się znakomicie o czym świadczy fakt, że już po kilku miesiącach dysponowała kolejnymi statkami. Z zachowanej korespondencji – datowanej w maju 1922 roku wynika, że Stanisław Leszczyński wystąpił do Urzędu Marynarki w Wejherowie o przerejestrowanie swoich statków „Moniki” i „Jadwigi” na „port ojczysty” w Gdyni. Jakie były kulisy tego wystąpienia, dziś trudno ustalić, jednak faktem jest, że armator ten przewidując rozwój dalszych wydarzeń z taką inicjatywą wystąpił. Działo się to na całe cztery miesiące przed decyzją Sejmu RP o budowie portu w Gdyni (23 września 1922 roku).

Również z wyprzedzeniem tej decyzji, bo już 22 mają 1922 roku bracia ogłosili inaugurację działalności pierwszego towarzystwa żeglugowego własnymi statkami na trasach Gdańsk – Sopot – Gdynia – Hel – Puck. Z anonsu prasowego wynika, że Towarzystwo eksploatowało już wtedy trzy statki: „Monikę” - na trasie Gdańsk – Sopot – Hel, jacht motorowy „Jadwiga” - obsługujący Gdańsk – Sopot – Orłowo oraz parowiec towarowo – pasażerski „Ajax” na trasie Gdynia – Sopot – Hel.

Byli więc bracia Leszczyńscy pionierami naszej żeglugi przybrzeżnej, a była to tylko jedna płaszczyzna ich działalności. Już w 1919 roku Antoni otrzymał pełnomocnictwo Rządu RP na zakup dla naszej tworzącej się floty statków handlowych oraz przejęcia okrętów wojennych od Niemców w ramach przyznanej nam kontrybucji.

Za własne pieniądze zakupili Leszczyńscy amerykański ścigacz z demobilu i po wyremontowaniu przekazali go naszej Marynarce Wojennej, jako ORP „Myśliwy”. Z dochodów firmy nabyli też dwa kutry torpedowe, które wyremontowano w Stoczni Gdańskiej, a w maju 1920 roku Antoni Leszczyński przekazał w Pucku jako dar naszej Marynarce...

Dobrze prosperującą firmę zniszczył wielki światowy kryzys.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Gdyńskie „tanie budownictwo” w latach wczesnego PRL – u Część 2.


Część pierwsza artykułu jest tutaj.

Przystąpiono do drastycznych cięć kosztów na małej architekturze, na jakości armatury, na mediach i rozwiązaniach funkcjonalnych. Wachlarz podejmowanych działań był różnorodny. Ponieważ realizowano właśnie osiedle Witomino, tu testowano wszelkie pomysły.

Zrezygnowano tu z doprowadzenia gazu do budynków wstawiając do kuchni tak zwane westfalki opalane węglem lub tym co ktoś miał pod ręką.

Dla części osiedla tej przy koszarach wybudowano kotłownię osiedlową spalającą miał węglowy. Na szeroką skalę do ścian zewnętrznych zaczęto stosować itung- gipsowo – piaskowe bloczki znacznie większe od cegły. W niektórych blokach do ścian wewnętrznych zastosowano płyty gipsowo – kartonowe. We wszystkich blokach o wysokości do czterech pięter odstąpiono od stosowania wind.

Ale na tym nie koniec. Kolejne kroki były wręcz kuriozalne. Przy ulicy Rolniczej, numery od 10 do 16, wybudowano cztery podwójne bloki o jednej wspólnej klatce schodowej. Umownie zwano je „galeriowce”, bowiem od owej wspólnej klatki schodowej odbiegają zewnętrzne „galerie” umożliwiające na poszczególnych piętrach komunikację.

Innym rozwiązaniem są tak zwane „hotelowce” przy ulicy Chwarznieńskiej 4,6 i 8 w których wspólny korytarz biegnie przez długość każdego piętra. Oba te rozwiązania okazały się dla mieszkańców bardzo uciążliwe. Które w budowie było tańsze trudno powiedzieć.

W przypadku „galeriowców” zwanych przez mieszkańców „latawcami”, zaoszczędzono na klatkach schodowych. Nie uwzględniono jednak warunków atmosferycznych Wybrzeża, wiatrów i dość mroźnych zim. Budownictwo dobre we Włoszech nie sprawdziło się zupełnie w Europie Północnej. Same natomiast mieszkania budowane według PRL – owskich norm były i są małe nieustawne i nie zapewniające jakiegokolwiek komfortu, w wielodzietnych rodzinach robotniczych i nie tylko.

Bloki przy ulicy Chwarznieńskiej są jeszcze bardziej oszczędne. Bloki te mają pięć kondygnacji oraz jedną klatkę schodową, wspólną dla całego bloku. Od tej klatki na poszczególnych piętrach biegną korytarze, a z nich wchodzi się do poszczególnych mieszkań. W budynku nr 4, w którym połowę parteru zajmują biura komisariatu policji, jest 68 mieszkań. W pozostałych dwóch budynkach jest mieszkań aż 76. zważywszy, że budynki mają długość czteroklatkowego bloku, ilość mieszkań zadziwia. A dzieje się to wszystko kosztem powierzchni mieszkalnej, która w sumie dla jednego mieszkania wynosi około 30 metrów kwadratowych. Mieszkanie składa się z pokoju, wnęki kuchennej, pomieszczenia które ma być łazienką mieszczące tylko sedes i mikro umywalkę.

Projektanci tych mieszkań wychodzili z założenia, że spełniać one będą rolę sypialni, a całe życie toczyć się będzie poza ich obrębem. Z tych powodów w sąsiedztwie zlokalizowano żłobek, przedszkole i szkołę podstawową. Wszędzie tam były stołówki, które zapewniały tak zwane żywienie zbiorowe. Wyżywienie osób dorosłych miały zabezpieczać stołówki w zakładach pracy i bary mleczne w centrum miasta i nie tylko.

Pomyślano też o higienie. Przy ulicy Nauczycielskiej zlokalizowano wspólną łaźnię oraz pralnię chemiczną. Wspólny był śmietnik, który zlokalizowano w pobliżu bloków, mieścił się pośrodku, aby wszyscy mieli tę samą odległość do pokonania.

Poza witomińskimi „latawcami” i „hotelowcami” wybudowano w Gdyni jeszcze kilka galeriowców, a mianowicie między innymi blok Nauczycielskiej Spółdzielni Mieszkaniowej przy Skwerze Kościuszki, blok przy ulicy Partyzantów 42 oraz przy ówczesnej ulicy Migały 42 (obecnie ulica Radtkiego).

Niebawem jednak, pomimo ewidentnych oszczędności z tego typu budownictwa zrezygnowano. Nastała nowa era – era wielkiej płyty.

wtorek, 31 lipca 2012

Gdyńskie „tanie budownictwo” w latach wczesnego PRL – u Część 1.

Powszechnie wiadomo, że przedwojenna Gdynia rozwijała się dynamicznie. Na koniec czerwca 1939 roku, ludność miasta przekroczyła 127000 osób. W pierwszych miesiącach po wojnie, w 1945 roku, ilość mieszkańców zmniejszyła się do 74000 osób, ten ponad 50000 ubytek w stosunku do przedwojnia, to skutek wysiedleń, ucieczek i śmierci...

Po wojnie przyrost ludności następował powoli. Dopiero w 1955 roku, przekroczyła Gdynia stan przedwojenny, osiągając nieco ponad 130000 mieszkańców. Według „Rocznika statystycznego Gdyni z 1957 roku” nastąpił także ubytek zamieszkałych budynków.

Już w kwietniu 1945 roku, przystąpiono do likwidacji zniszczeń, koncentrując się głównie na przywróceniu do życia portu. W miarę możliwości podjęte zostały też prace porządkowe i odbudowa prywatnych zabudowań i domów. Łatano dachy, uszczelniano okna, zamurowywano dziury po pociskach i bombach. Odbudowę zniszczonych gmachów publicznych pozostawiono na czas późniejszy.

Z odbudową miasta uporano się do roku 1949, i przystąpiono do budowy nowych dzielnic bądź rozbudowy i modernizacji istniejących. O rozmachu jednak nie mogło być mowy, bowiem limitowały go ograniczenia materiałowe i przerobowe.

Rozbudowę miasta rozpoczęto od ówczesnego Wzgórza Nowotki teraz św. Maksymiliana, kontynuując niejako „koszarowe” niemieckie budownictwo w rejonie ul. Reja, Legionów i Harcerskiej. Nieco później z myślą o stoczniowcach przystąpiono do zabudowy Płyty Redłowskiej, a w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wytyczono przedłużenie ul. Władysława 4 i przystąpiono do zabudowy ugorów, na terenie przyległym do torów kolejowych, na których wcześniej Spółdzielnia Spożywczych „Zgoda”, a później Przedsiębiorstwo Państwowe „Warzywa – Owoce” prowadziło kopcowanie ziemiopłodów.

Z początkiem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku podjęto zabudowę Witomina. Z niewielkim opóźnieniem przystąpiono do budowy ul. Kieleckiej, którą przewidziano jako główne połączenie tej dzielnicy ze Śródmieściem, bowiem dotychczasowa ul. Witomińska okazała się mało przepustowa.
Stosownie do przyjętego planu przestrzennego zagospodarowania dla tego osiedla podzielono je na cztery kwartały, a następnie opracowano oddzielnie jego części. Podział ten uzyskano na przecięciu ul. Małokackiej z Rolniczą, wyznaczając centrum osiedla w rejonie dzisiejszej „Witawy”.

Na pierwszy ogień zabudowy poszedł teren przyległy do koszar, a więc rejon ulic Widnej, Pogodnej
i Chwarznieńskiej. Inwestorem dla tego terenu wyznaczono Dyrekcję Budowy Osiedli Robotniczych, jako inwestora i koordynatora wszelkich przedsięwzięć i zadań. Głównym wykonawcą robót został Gdyński Kombinat Budowlany. Budujące się domy przeznaczono dla ludzi ze zlikwidowanych slumsów i baraków oraz dla repatriantów ze wschodu.

Pozostałe kwartały osiedla (poza istniejącą przedwojenną zabudową domków jednorodzinnych na ul. Hodowlanej i Długiej) przeznaczono pod bloki dla Spółdzielni Mieszkaniowej „Bałtyk”.

Jak na ówczesna technologię budowano dość szybko i sprawnie. Natomiast dużo do życzenia pozostawiała jakość oddawanych do użytku budynków. Krzywe ściany i podłogi, niedomykające się okna i drzwi to były normy w tym czasie.

Tymczasem „władza” szukała rezerw finansowych, materiałowych i uzbrojonych terenów, bowiem one przyśpieszały realizacje zadań (tak wtedy mówiono) oraz obniżały koszty. I wtedy zrodził się pomysł tak zwanego taniego budownictwa. Kto był jego autorem, dziś trudno powiedzieć. Zapewne zrodził się on w Warszawie, bo wprowadzano go w skali całego kraju. Niebawem ambicją firm budowlanych, inwestorów i Rad Narodowych poszczególnych miast i gmin stało się obniżanie kosztów wybudowania jednego metra kwadratowego powierzchni użytkowej (nie mylić z powierzchnią mieszkaniową). Wywiązało się współzawodnictwo pomiędzy miastami i firmami. Zwycięzców premiowano, a wszystko to odbywało się kosztem dalszego obniżania jakości i funkcjonalności mieszkań.

Ciąg dalszy nastąpi...
Część 2

poniedziałek, 30 lipca 2012

Polanka Redłowska.

W naszym mieście jest tylko jedno takie miejsce. Miejsce urokliwe, zaciszne, a zarazem historyczne. Nie dorówna mu Kamienna Góra, Skwer Kościuszki ani inny zakątek Gdyni, o który otarła się historia. Mowa tu o Polance Redłowskiej, o której poniżej nieco współczesnej historii.

Zawsze byłem pod urokiem tego miejsca, tej nadmorskiej polany, osłoniętej lesistymi pagórkami, z widokiem na Zatokę, wymarzony teren na biwaki, letnie obozy lub stanicę. Walory tego miejsca doceniono już przed laty – w latach 20 – tych ubiegłego wieku, gdy tu corocznie organizowano obozy harcerskie. Wiosną i jesienią snuły się tu parki zakochanych poszukujące intymności, zaś zimą, gdy okolica tonęła w białym puchu, można tu było spotkać początkujących narciarzy, wykorzystujących pagórki jako „oślą łączkę”...

Lecz pełnią życia tętniła polanka latem. Wtedy to pomieszkiwały tu kolejne turnusy harcerek i harcerzy z całej Polski. Często trafiali tu skauci zza granicy, a także z Wolnego Miasta Gdańska. Ich pierwszy pobyt odnotowano już w 1928 roku. Wspomina o tym K. Kubin w swoim opracowaniu pt.:„ Harcerstwo Polskie w Wolnym Mieście Gdańsku”.

Ale nie tylko harcerze korzystali z uroków tego miejsca. W tymże roku, w lipcu odbył się tu konkurs jazdy konnej, w którym uczestniczyło 50 jeźdźców, najlepszych polskich zawodników sportu hippicznego. Jednym z nich był rotmistrz Henryk Dobrzański – późniejszy nasz bohater narodowy „Hubal”. Od tego czasu zawody takie były tu organizowane prawie corocznie – zwykle w lipcu.

Również w tym miesiącu, w 1932 roku, odbył się na polance zlot Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, przy okazji oddania stadionu sportowego przy ul. Ejsmonda. Równie ważnym wydarzeniem, które miało miejsce na Polance Redłowskiej, była wizyta w obozie harcerek generała Roberta Baden–Powella – twórcy światowego skautingu. Ta jednodniowa wizyta odbyła się 16 sierpnia 1933 roku, co upamiętnia ustawiony na polance głaz z okolicznościową tablicą.

Jak podaje Eugeniusz Stanek w swoich wspomnieniach pt. „Harcerstwo w moim życiu” (patrz książka „Czuwaj Gdynio”, w latach 40 – tych ubiegłego wieku na polance odprawiano msze święte. Ołtarz ustawiony był pod klifem między dwiema brzózkami, w tym miejscu gdzie znajduje się głaz upamiętniający pobyt w Gdyni w sierpniu 1933 roku generała Baden – Powella.

Nieco później, na przeciwległym stoku powstał kompleks basenów (pisałem o nim na blogu tutaj).

Tak więc piękny teren jakim jest Polanka Redłowska obecnie czeka na sensowne zagospodarowanie, z wykorzystaniem wszelkich jego walorów.




W tym miejscu prawdopodobnie ustawiono ołtarz. Została już tylko jedna brzoza, drugą powalił wiatr.
Widok na Polankę Redłowską.



sobota, 14 lipca 2012

Germanizacja Gdyni 1939 – 1945.

19 września 1939 roku padło Oksywie. Ostatnia dzielnica Gdyni zajęta została przez niemieckie wojska. Płk. Dąbek (wspomnienie pułkownika) popełnił samobójstwo, a tysiące jeńców – marynarzy i żołnierzy piechoty – Niemcy popędzili do niewoli.

Gdyni nadano nazwę Gotenhafen, rezygnując z pierwotnej nazwy Gdingen, która zbytnio kojarzyła się z polską nazwą. Równocześnie przystąpiono do usuwania z urzędów, instytucji i sklepów, polskich symboli, tablic i nazw. Zmieniono również polskie nazwy ulic na nazwy niemieckie i tak ul. Świętojańska została ulicą Adolf Hitler, 10. lutego – ulicą Herman Georing i tak dalej.

Od 14 września 1939 roku to jest od momentu wkroczenia Niemców do Śródmieścia trwała akcja aresztowań, internowań i weryfikacji, szczególnie mężczyzn. Spędzono ich na stadiony i korty tenisowe, do sal kinowych lub kawiarni i tu bez pośpiechu, z niemiecką skrupulatnością przesłuchiwano i konfrontowano z zapisami w „Czarnej Księdze”, przygotowanymi już przed wojną przez Centralę policji, przy udziale 5 Kolumny czyli niemieckich kolonistów i szpiegów. Osoby zwalniane otrzymywały odpowiedni dokument zwany Entlassung Schein, pozostałe osoby u których znaleziono w księdze obciążające adnotacje (członek Związku Zachodniego, działacz komunistyczny, powstańcy śląscy i wielkopolscy, księża, redaktorzy gazet, działacze społeczni i samorządowi), kierowane były do Stutthofu o którym już pisałem na blogu (część 1, część 2), bądź do lasów piaśnickich celem unicestwienia.

Szczególne zainteresowanie Niemców wzbudzała wszelka inteligencja, zarówno twórcza jak i tak zwana inteligencja pracująca – urzędnicy, pocztowcy, nauczyciele i inni. Wszyscy oni mogli stanowić potencjalne zagrożenie dla Niemców i ich „Reichu”, i jako tacy musieli być wyeliminowani ze społeczeństwa.

Równolegle przystąpiono do wysiedlania mieszkańców Gdyni w głąb Polski – na teren tworzącego się Generalnego Gubernatorstwa. Jako pierwsi wysiedleni zostali mieszkańcy Orłowa i Śródmieścia. Na następny ogień szli mieszkańcy pozostałych dzielnic w Gdyni. Wysiedlono Polaków pochodzących z byłej „Kongresówki” i „Galicji”. Mieszkańców pochodzących z Pomorza i Poznańskiego – jako przewidzianych do zniemczenia, nie ruszano. Wysiedlanie odbywało się szybko i brutalnie. Do końca 1939 roku, a więc w ciągu trzech miesięcy, usunięto z miasta około 50000 Polaków, a w roku następnym akcję tę kontynuowano.

W ten sposób poza „oczyszczeniem” miasta z rdzennego polskiego żywiołu, zastraszono ludność pochodzącą z byłego zaboru pruskiego,, a równocześnie zdobywano mieszkania dla ciągle napływających z Gdańska, Reichu i krajów nadbałtyckich Niemców.

Niebawem przystąpiono do zniemczania pozostającej w mieście ludności polskiej. Wybierano początkowo ludzi noszących niemieckie nazwiska, bądź urodzonych na terenie Rzeszy i wzywano ich na policję lub gestapo na Kamienną Górę – przeprowadzając z nimi rozmowy werbunkowo – agitacyjne. Rozmowy takie przeprowadzano kilkakrotnie, nękając, obiecując korzyści i strasząc na przemian. Zbyt stanowcza odmowa kończyła się różnie – rezygnowano z takiego kandydata na Niemca, bądź wysiedlano go do GG, a nawet kierowano do obozu koncentracyjno – przejściowego w Potulicach.

Z początkiem 1941 roku podjęto bardziej zorganizowany werbunek w poczet niemieckiej narodowości, angażując w tę akcję miejscowych członków NSDAP, tak zwanych Blockleiterów, nauczycieli, listonoszy i niemieckich sąsiadów. W tym czasie niektórzy mieszkańcy nie wytrzymywali presji psychicznej i przyjmowali 2 lub 3 grupę narodowościową. Grupa 1 – Reichdeutsh – była zarezerwowana dla rodowitych Niemców.

Niekiedy osoby z 2 grupa narodowościową – Volksdeutsch – zmieniali również swoje polsko brzmiące nazwisko na niemieckie, co było przez Niemców mile widziane, a procedura prawna w tym zakresie była maksymalnie uproszczona. Jak widać, Hitlerowcom chodziło o całkowite wyeliminowanie wszystkiego co polskie z miasta. Oto dalsze przykłady ich działalności w tym względzie. Wprowadzono obowiązek używania języka niemieckiego w mieście. Kupując bilet do kina, lub w autobusie – należało mówić po niemiecku. W mowie tej odbywały się nabożeństwa, pogrzeby, a nawet słuchano spowiedzi. Z kościołów usunięto chorągwie z polskimi napisami, a na cmentarzach zamalowano czarną farbą napisy na nagrobnych stelach. Zdarzały się przypadki podsłuchiwania pod drzewami i oknami w jakim języku dana rodzina rozmwia w domu, w jakim śpiewa kolędy w czasie wigilii.

W tej sytuacji staliśmy się dwujęzyczni. Zarówno dzieci jak i dorośli zmuszani do tego sytuacją, wkrótce mówili łamaną niemczyzną. Wśród swoich, w rodzinie, między przyjaciółmi i kolegami mówiono oczywiście po polsku. W momencie, gdy na horyzoncie pojawiał się Niemiec lub ktoś obcy, momentalnie przechodzona na język niemiecki. I tak na przykład w szkole, na przerwie, a nawet w klasie do momentu pojawienia się nauczyciela, mówiliśmy po polsku, natomiast na lekcji mówiliśmy oczywiście po niemiecku. Bawiąc się jako dzieci na podwórku – mówiliśmy oczywiście po polsku, ale wołając kolegę, który znajdował się w pewnej odległości – robiliśmy to po niemiecku w obawie, że usłyszy nas ktoś niepożądany. Postępowaliśmy tak odruchowo, instynktownie i nigdy nie widziałem, aby ktoś w moim najbliższym otoczeniu wpadł z powodu mówienia po polsku.

Już z początkiem października 1939 roku Pomorze łącznie z Gdynią inkorporowano w skład Rzeszy Niemieckiej. Decyzja taka miała swoje konsekwencje prawne i pragmatyczne. Od tego momentu ziemie te nie były okupowane, lecz dołączone – zintegrowane z Rzeszą. W tym stanie rzeczy nie mogło być mowy o polskich szkołach, polskiej policji czy innych polskich urzędach bądź instytucjach, które na wzór Generalnej Guberni – pod nadzorem Niemców i pod ich dyktando prowadziły pozorowaną lub rzeczywistą działalność.

U nas, w Reichsgau Danzig Westpreussen, do którego wcielono Gdynię, wszystkie instytucje były niemieckie. Zlikwidowano polskie szkoły, biblioteki, gazety i świetlice. Zlikwidowano polskie organizacje społeczne i samorządowe. Zabrano wszystkim Polakom radioodbiorniki, aby pozbawić ich dopływu informacji z zagranicy. Jedynym źródłem „informacji” miała być odtąd niemiecka kronika filmowa „Die Deutsche Wochenschau” i dostarczone przez doręczycieli, gdańskie dzienniki firmowane przez NSDAP, a mianowicie „Der Danziger Neuste Nachrichten” i „Der Danziger Vorposte”.

Przed tym szerokim, wieloformatowym natarciem germanizacyjnym broniono się szeptaną propagandą, plotką, kawałem, rzadziej polityczną piosenką – ośmieszającą Niemców i ich dygnitarzy. Poza tym żyło się wspominając Polskę i wierząc, że wszystko co złe, szybciej lub później się skończy.

Na wagę złota były prawdziwe wiadomości o sytuacji na froncie wschodnim. Z niecierpliwością czekano na inwazję aliantów w Europie zachodniej i uruchomienie tak zwanego drugiego frontu.

Wiadomości te uzyskiwano od nielicznych, odważnych, którzy wbrew hitlerowskim nakazom przechowywali radioodbiorniki i z narażeniem życia słuchali polskojęzycznych audycji radiowych z zachodu.

Wiadomości te były następnie kolportowane ustnie wśród krewnych i bliskich znajomych, a na zasadzie plotki wiadomości korzystne, były eksponowane i podbarwiane. A wszystko w dobrej wierze i dla dodania ducha.

Od czasu Stalingradu oraz uruchomienia drugiego frontu – najpierw we Włoszech, a później w Normandii – posiadacze map i atlasów nakłuwali szpilki z chorągiewkami obrazujące posuwanie się obu frontów. Chodziło o plastyczne wyrażenie ruchów frontów, o ich wizualne przybliżenie i uzmysłowienie.

Przez cały czas wojny poza tym, krążyły wśród narodu różnego rodzaju przypowieści i proroctwa – jedni powoływali się na Sybillę, drudzy na Wernyhorę – a wszystkie te proroctwa kończyły się jednoznacznym zapewnieniem o rychłym upadku „czarnego orła” i odrodzeniu się Polski, jako królestwa. Proroctwa te w steroryzowanym mieście działały jak balsam na rany i miały niebagatelne znaczenie psychologiczne. Dodawały sił w oczekiwaniu na klęskę Hitlera i jego najemników. Były rodzajem samoobrony mieszkańców Gdyni na próby zabicia nadziei.

niedziela, 24 czerwca 2012

Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej - placówka naukowa o światowym znaczeniu.


Niewiele jest na Wybrzeżu, a nawet w Polsce, takich placówek badawczych, których wyniki i osiągnięcia mają natychmiastowe i bezpośrednie znaczenie dla zdrowia ludzi w kraju, Europie, a nawet w świecie. W stwierdzeniu tym nie ma żadnej przesady, gdy się zważy, że od wyników badań i trafności diagnoz zależą losy nie tylko jednostek, ale w przypadku epidemii – całej populacji.

Tą ważną, nie reklamującą swojej działalności, ale szczycącą się wielkim dorobkiem naukowo – badawczym, placówką jest gdyński Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej. Sylwetkę gmachu instytutu, rysującą się na tle Kępy Redłowskiej, widać z daleka – z okien wagonów SKM, jak i z al. Zwycięstwa, tak więc trafi tu każdy, kto chce skorzystać z usług tej placówki.

Kompleks gmachów mieszczących laboratoria, pracownie, gabinety, biura oraz niewielki szpital na 90 łóżek oddano do użytku w 1987 roku, po dziesięcioletnich zmaganiach się o środki finansowe, materiały i wykonawców, czyli jak to się wtedy mówiło – o „moce przerobowe”.

Wcześniej instytut mieścił się wraz z gdyńskim sanepidem przy ul. Starowiejskiej 50 oraz w licznych innych pomieszczeniach rozproszonych na terenie Gdyni i okolic. Tę siedzibę przy ul. Starowiejskiej instytut otrzymał do swej dyspozycji jeszcze przed wojną, w czasie jego postawienia w 1937 roku. Istnienie takiej placówki określają dla miast portowych przepisy Międzynarodowej Konwencji Sanitarnej, toteż komisarz Franciszek Sokół osobiście wspierał inicjatywę Państwowego Zakładu Higieny, aby placówka taka na terenie Gdyni powstała. I rzeczywiście wystartowała jako filia Państwowego Zakładu Higieny. Jej kierownikiem został Józef Jakóbkiewicz.

Krótki, zaledwie dwuletni, okres przedwojenny placówka wykorzystała bardzo intensywnie i pożytecznie. Między innymi zorganizowano kursy higieny dla pomorskich lekarzy, szkoląc ich i uczulając na specyfikę chorób tropikalnych roznoszonych przez pasożyty; zorganizowano zespół kwarantannowy, a w jego ramach pracownię badania szczurów jako roznosicieli chorób epidemicznych (zwłaszcza dżumy); opracowano szereg przepisów sanitarnych dla naszej floty handlowej i rybackiej w zakresie tak zwanego minimum sanitarnego, a nawet przepisy żywienia na statkach i wyposażenia okrętowych apteczek.

Poza tym wydano drukiem liczącą kilkaset stron monografię pt. ,,Epidemiologia dżumy na drogach komunikacyjnych Gdyni” (wyd. Gdynia, 1939 r.).

W ostatnich miesiącach przed wojną działalnością filii PZH w Gdyni kierował dr Jerzy Morzycki, który wykazał wiele troski o dalszy jej rozwój zarówno od strony kadrowej, jak też wyposażenia w nowoczesną aparaturę laboratoryjno – badawczą. Zapewne to jego staraniom zawdzięcza nasze miasto powołanie do życia 5.06.1939 roku – a więc na dwa miesiące przed wybuchem wojny - Instytutu Higieny Morskiej i Tropikalnej.

Wojna i okupacja przerwała i zniszczyła dorobek i działalność instytutu. Czy podobną placówkę w Gdyni przez czas wojny prowadzili Niemcy – nie wiadomo. Należy przypuszczać, że jakaś tego typu jednostka w mieście lub porcie istniała. A może usługi i badania w tym zakresie prowadziła stosowna instytucja z Gdańska? Sprawy te wymagają oddzielnego wyjaśnienia.

Po wojnie, niebawem po ponownym uruchomieniu oceanicznych linii żeglugowych łączących Gdynię ze światem – w maju 1946 roku – decyzją ówczesnych władz reaktywowano instytut. Jego szefem został prof. Morzycki, który powrócił do swoich przedwojennych obowiązków. Podobnie jak wtedy zgromadził wokół siebie grono specjalistów i naukowców. I wystartował!

30 listopada 1956 roku instytut, dotąd związany i podporządkowany Akademii Medycznej w Gdańsku, zyskał statut samodzielnej jednostki naukowej i organizacyjnej, bezpośrednio podporządkowanej ministrowi zdrowia.

Po przedwczesnej śmierci prof. Morzyckiego (1954 r.) jego obowiązki przejął doc. Zenon Buczkowski, który funkcję tę sprawował przez wiele lat, aż do roku 1972. Wtedy dyrektorem został prof. Roman Dolmierski i to właśnie on podjął trud wybudowania obecnego kompleksu gmachów instytutu.

W 1974 roku nastąpiła kolejna zmiana nazwy placówki, który od tego czasu brzmi Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej – a więc adekwatnie do prowadzonej działalności. Obecnie instytut w zespole budynków o łącznej powierzchni 20000 m kw. prowadzi wielopłaszczyznową działalność naukową i badawczą z różnych dziedzin medycyny – głównie morskiej i tropikalnej. Zadania te realizuje przez 12 zakładów,w których pracuje kilkaset osób – od profesorów do sprzątaczek.

Instytut cieszy się dobrą renomą w świecie medycznym, a jego dorobek znany jest na cały świecie. Stale współpracuje z podobnymi jednostkami w Finlandii, Danii, Wielkiej Brytanii i Włoszech, a kilku jego naukowców prowadzi wykłady w USA. O jego poziomie świadczy poza tym fakt, że kilka osób z tej placówki otrzymało tytuły naukowe z nauk medycznych i biologii.

Obok wymienionych działań prowadzi się bieżącą pracę kliniczną i usługową, a ponadto leczy się większość chorób zawodowych.

Instytut dysponuje najnowszymi urządzeniami i aparaturą laboratoryjną i medyczną. Jako ciekawostka – mikroskop elektronowy najnowszej generacji i komora kriogeniczna.

Rzeczywiście, Gdynia może być dumna ze swojego instytut.

niedziela, 10 czerwca 2012

Oksywska latarnia, czyli po kaszubsku bliza.

Na Oksywski Przylądku wznoszącym się klifem na wysokość około 34 metrów u wylotu dzisiejszej ulicy Muchowskiego – do roku 1939 stała latarnia morska.

Była to jak dotąd jedyna latarnia morska zlokalizowana na terenie Gdyni.

Wcześniej, w minionych stuleciach zapewne – chociaż nie potwierdzają tego ani historyczne zapisy, ani archeologiczne wykopaliska – w tym miejscu palono ognisko wskazujące statkom drogę do oksywskiej przystani, bądź dalej do Gdańska. A może wzorem innych wybrzeży palono tu ognie, aby zwabić w sztormowa noc obcych żeglarzy, by dla rabunku i łupu zgotować im niewolę lub śmierć!?

Nie wiadomo nawet, czy wcześniej palono tu blizy (ognie, światło po kaszubsku) – proste w konstrukcji żurawie z zamieszczonym na ich wierzchołku żelaznym koszem z płonącymi kłodami lub węglem. Pewnym natomiast jest, że 1 października 1887 roku, rozbłysła tu pierwsza latarnia z prawdziwego zdarzenia, którą miejscowi z kaszubska zwali blizą.

Od tego momentu jej światło przez kolejne 46 lat – do września 1933 roku wskazywało statkom miejsce gdzie oksywski klif najdalej wysuwa się w wody Zatoki. Poza tym, przez ponad 10 lat (1923 – 1933), bliza ta wskazywała drogę statkom i okrętom do portu w Gdyni.

Jak wynika z zachowanych materiałów, oksywską latarnię zbudowano w odległości 60 m od linii brzegu, aby uniknąć w przyszłości jej obsunięcia wraz z klifem. Ośmiokątna wieża latarni była przyległa do domku mieszkalnego latarników. Oksywska latarnia była w stosunku do innych latarni nie wysoka – liczyła bowiem zaledwie 10 m, lecz usytuowana na wysokim klifie, miała światło umieszczone na wysokości 46,5 m nad poziomem morza przy średnim poziomie wody. Ta wysokość oraz wyposażenie latarni w tak zwany aparat Fresnela, który wzmacnia światło wielokrotnie przez system luster i pryzmatów, sprawiały, że jej światło miało zasięg 8 mil morskich, co było wystarczające dla wód Zatoki Gdańskiej.

Źródłem światła była lampa podsycona olejem mineralnym – co nie może dziwić, zważywszy, że latarnia w Helu otrzymała zasilanie elektryczne dopiero jesienią 1938 roku. Jedynie „eksperymentalnie” zasilanie elektryczne w 1888 roku otrzymała latarnia w Nowym Porcie, a w 1910 roku na Rozewiu.

Oksywska latarnia pracowała do 1933 roku. Powodu jej wygaszenia nie udało mi się jednoznacznie ustalić. W momencie przekazania jej w tym roku pod zarząd administracji wojskowej, latarnia przestała spełniać swoje funkcje, a jej budynki przekazano na cele mieszkalne.

W czasie działań wojennych – w obronie Kępy Oksywskiej – we wrześniu 1939 roku, budynki zostały zniszczone.

Zachowały się po niej tylko nieliczne zdjęcia i nikłe ślady w pamięci Starych Gdynian, zwłaszcza tych, którzy zamieszkiwali w owym czasie Oksywie i Obłuże.

środa, 6 czerwca 2012

Biuro Odbudowy Portów - z historii miasta


Większość gdynian, zapytana o BOP, nie udzieli na to pytanie odpowiedzi. I nic w tym dziwnego, bowiem BOP funkcjonował w latach 1945 – 48, a pokolenie, które w nim pracowało lub zetknęło się z tą nazwą, z roku na rok maleje. I chociaż rolę BOP w powojennym okresie na Wybrzeżu i w Gdyni trudno przecenić, milczy o nim lokalna publicystyka, a i w wydawnictwach książkowych traktujących o wybrzeżowych sprawach tylko z trudem odnajdzie się jakaś wzmianka. A przecież Biuro Odbudowy Portów, bo tak brzmi pełna nazwa tej instytucji, fachowo i w krótkim czasie przywróciło do życia nasze morskie porty – od Gdańska po Szczecin!

BOP ma swoje początki w dniach wyzwolenia Wybrzeża. Już na dwa tygodnie przed ucieczką hitlerowców na Półwysep Helski, 13 marca 1945 roku, w Bydgoszczy powołano Morską Grupę Operacyjną. Jej kierownikiem został kpt. inż. Władysław Szedrowicz. Z polecenia ministra przemysłu, grupa ta wyruszyła na Wybrzeże za frontem, w celu zabezpieczenia portów i miast portowych, 28 marca jej uczestnicy dotarli do Gdyni. Wzmacniała ich ekipa specjalistów stoczniowych, którą kierował inż. Jan Morze. Do działania przystąpiono niezwłocznie. W ciągu pierwszych tygodni kwietnia przejęto od władz wojskowych w Gdyni magazyny, olejarnię, zabezpieczono wodociągi miejskie i elektrownie, przejęto składy drewna ,,Pagedu” oraz stolarnię mechaniczną, a także mleczarnię na Grabówku i drukarnie przy ul. św. Piotra.

W kwietniu i maju zaczęła kształtować się w Gdyni administracja lokalna. Powstały również niektóre instytucje morskie o charakterze i zasięgu ogólnokrajowym. W tym czasie powstały:
18.05.1945 roku – Główny Urząd Morski, 24 kwietnia – Morski Instytut Rybacki, a w połowie mają z data rozpoczęcia działalności od 1 czerwca 1945 roku – BOP, na którego czele stanął wspomniany już wcześniej pan Szedrowicz.

Ta nowo powstała instytucja, kontynuując wcześniejsze zadania i cele MGO, zaczęła przymierzać się do uruchomienia i odbudowy portów. Zaczęto w trybie pilnym sprowadzać na Wybrzeże i do Gdyni fachowców z różnych dziedzin gospodarki morskiej, rozproszonych przez wojnę po całym kraju, a nawet za granicą.

Do końca 1945 roku BOP zatrudniał ponad 2400 pracowników, w tym około 400 pracowników technicznych i biurowych. Dyrekcja BOP, mająca swoją siedzibę we Wrzeszczu, dzieliła się na centralę oraz dwa wyodrębnione kierownictwa robót – w Gdańsku i Gdyni. Kierownictwo dla Szczecina utworzono nieco później, bowiem w owym czasie trwały jeszcze spory międzynarodowe o to, komu miasto to przypadnie w udziale. Kierownikiem robót portowych w Gdyni został inż. Henryk Wagner, gromadząc wokół siebie zespół fachowców i ofiarnych współpracowników.

Port gdyński w owym czasie był dosłownie jednym wielkim rumowiskiem. Ogrom portowych zniszczeń znany jest mi z autopsji – bo ze starszym od siebie o kilka lat kuzynem szwendałem się po jego terenie, a ze szwagrem – udając się na połowy na wody zatoki – miałem możliwość oglądać zniszczenia od strony morza.

Liczne wraki,szczerbate falochrony, zrujnowane nabrzeża, wypalone magazyny, połamane dźwigi portowe – oto obraz portu w Gdyni z tamtych dni. Zniszczenia podawane w procentach przez niektórych autorów nie są w stanie wyrazić tego rumowiska, jakie pozostawili nam w spadku hitlerowcy. To trzeba było zobaczyć...

Tymczasem wydział planowani centrali BOP pod kierownictwem inż. Gałęzowskiego i nadzorem głównego inż. Tubielewicza opracował pospiesznie tak zwany plan odbudowy portów i niezwłocznie przystąpił do jego realizacji.

Aby taki plan opracować, trzeba było przede wszystkim zinwentaryzować stan i rodzaj zniszczeń, zarówno portu, jak i poszczególnych jego obiektów. Równolegle gromadzić należało niezbędne materiały, o które w zniszczonym kraju nie było łatwo – pomimo stosowanych priorytetów.

Kierownictwo BOP, składające się głównie z doświadczonych fachowców, budowniczych portu w Gdyni w okresie przedwojennym – opracowując koncepcję odbudowy portów przyjęto zasadę:
  • w pierwszej kolejności odbudować odcinki najmniej zniszczone, co gwarantowało możliwie szybkie ich przekazanie do eksploatacji;
  • prace wykonywać kompleksowo, czyli tak, aby dany fragment portu po zakończeniu remontu był kompletnie wykończony;
  • prace remontowe po ich wykonaniu nie mogły kolidować z przyszłą rozbudową lub modernizacją danego odcinka.

Metoda ta okazała się efektywna, bowiem już 16 lipca 1945 roku port gdyński mógł przyjąć pierwszy zagraniczny statek, który przybył po węgiel – mianowicie fińską jednostkę s/s ,,Inomen Neito”.

Przybycie tego statku do naszego portu było wielkim wydarzeniem zarówno dla Gdyni, jak i jej mieszkańców, co znalazło swój wyraz w serdecznym powitaniu. A kontynuując ,,mały plan odbudowy portu” przeprowadzono rozminowanie terenów portowych na wodzie i lądzie. Usunięto część wraków, wykonano liczne prace porządkowe i odgruzowanie, co między innymi już w lipcu 1945 roku pozwoliło uruchomić na terenie portu komunikację kolejową, bez której funkcjonowanie portu faktycznie było niemożliwe.

W tym miejscu zacytuję fragment ,,Dziejów Gdyni”, opracowania pod redakcją prof. dr. Romana Wapińskiego, podsumowujący gdyńskie osiągnięcie na odcinku odbudowy portu w ciągu 1946 roku: ,,...w porcie gdyńskim oddano do eksploatacji nieomal wszystkie powierzchnie wodne, 4 tys. m nabrzeży, z czego aż 769 m odbudowano od podstaw. Gruntownie odbudowano lub wyremontowano 19 magazynów o ogólnej powierzchni 112620 m kw. Wyremontowano 19 budynków administracyjnych i gospodarczych o ogólnej kubaturze 89 tys. m kw. Oddano do użytku 15,5 tys. m bierzących sieci elektrycznej i odbudowano 18 tys. m bierzących linii wodociągowej. Usunięto wiele wraków, odbudowano podstawowe mosty i wiadukty na torach kolejowych i drogach prowadzących do portu. Odbudowano elewator zbożowy o możliwości składowania 10 tys. ton. Uruchomiono chłodnię portową i chłodnię rybną, łuszczarnię ryżu, olejarnie i wiele urządzeń portowych, a Centrala Produktów Naftowych oddała do użytku ponad 100 tys. m sześć. zbiorników na paliwo płynne”.

Ten ogrom wykonanych prac był możliwy dzięki zaangażowaniu szeregu firm prywatnych i spółdzielczych, a także BOP -u. Do prac w zakresie budowli hydrotechnicznych sprowadzono do Gdyni duńską firmę ,,Hojgaard i Schultz” z Kopenhagi, tę samą, która wcześniej port budował.

Do prac pogłębiarskich i ratowniczych zaangażowano jednostki floty radzieckiej, które działały w oparciu o międzynarodową umowę zawartą 29 października 1945 roku. Wcześniej jednostki radzieckie rozminowały wejście do portu, oczyściły drogi wodne i usunęły, względnie przesunęły niektóre wraki. One również oczyściły z min niektóre baseny portowe i wykonały dodatkowe podejście do portu z uwagi na zablokowanie właściwego wejścia przez wrak ,,Gneisenau” (więcej o tym pancerniku).

Aby usamodzielnić się w zakresie prac podwodnych,w roku 1946 w ramach BOP utworzono Kierownictwo Robót Czerpalnych i Podwodnych. Strukturą tą, w oparciu o którą 20 kwietnia 1947 roku powstało nowe przedsiębiorstwo PRCiP, w pierwszej fazie kierował inż. Piotr Szawernowski. Tak więc BOP stał się również kuźnią kadr dla innych morskich przedsiębiorstw, bo wnet inż Zawistowski z tej instytucji stanął na czele kolejnego morskiego przedsiębiorstwa, a mianowicie PRIM, czyli Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjno - Morskich.

We wrześniu 1947 roku przystąpiono do reorganizacji morskiego resortu. Zlikwidowano Główny Urząd Morski, a w jego miejsce utworzono dwie oddzielne jednostki administracji morskiej – dla Wybrzeża Zachodniego Urząd Morski w Szczecinie (SUM), a dla Wybrzeża Wschodniego – Urząd Morski w Gdańsku z siedzibą w Gdyni (GUM). Instytucja ta wystartowała 1 stycznia 1948 roku, przejmując niektóre czynności od BOP , który zaprzestał swojej działalności 31 grudnia 1947 roku, zapisując się we wdzięcznej pamięci ludzi morza.