Zebrało się kilkaset osób, całe
robotnicze rodziny, w tym kobiety z dziećmi. Pochód ruszył przed
południem w kierunku Śródmieścia, demonstranci szli ul. Morską,
dalej ul. 10 lutego na Plac Grunwaldzki, gdzie odbył się wiec.
Żądano pracy i chleba. Takie były
hasła, takie transparenty i okrzyki. Policja nie interweniowała,
bowiem porządku pilnowała Milicja Robotnicza, której członkowie
asekurowali pochód przed potencjalnymi prowokatorami.
Podobno maszerującym przygrywała
jakaś amatorska orkiestra, a ludzie śpiewali „Czerwony Sztandar”
oficjalny hymn PPS. Ale wszystko to znam wyłącznie z opowiadań
rodziców, którzy pochód ten często wspominali.
Było tak w 1937 roku, bo rok później,
pochód był jeszcze większy, ale nasza rodzina już w nim nie
uczestniczyła.
Poza wspomnieniami z tego pochodu
pamiętano też wydarzenia z 1936 roku na Grabówku. Pamiętano
strajk z czerwca tego roku, który miał burzliwy, krwawy przebieg.
Pamiętano czarną chorągiew, którą strajkujący robotnicy
budowlani wywiesili na gmachu Pośrednictwa Pracy przy ul. Morskiej
89 (dziś jest tam Młodzieżowy Dom Kultury).
Mówiono o brutalności policji, która
strzelała do robotników, raniąc kilka osób w tym jedną
śmiertelnie (9 rannych, a Stanisław Czapski zmarł w szpitalu).
Organizatorem tego strajku był Związek
Zawodowy Robotników Budowlanych, obok Związku Zawodowego
Transportowców, główna siła po9lityczna robotników Gdyni.
W okresie tym ZZRB walczył o
utrzymanie dotychczasowych stawek płac, przestrzeganie liczby godzin
pracy, oraz zmniejszeniu liczby bezrobotnych, i to stało się
powodem strajku i jego stłumienia.
Żądano też zorganizowania robót
publicznych w celu zmniejszenia bezrobocia, które w tym czasie
wynosiło w Gdyni około 10%.
Mediatorem pomiędzy strajkującymi, a
pracodawcami i władzami miasta został dziennikarz i działacz PPS z
Grudziądza Kazimierz Rusinek. Szybko znalazł on posłuch u
robotników i doprowadził do wyciszenia rozruchów.
O wszystkim tym opowiadali moi rodzice,
a ja po latach znalazłem potwierdzenie ich relacji w publikacjach.
Osobiście z tamtych lat zapamiętałem tylko dwa epizody –
bezrobotnego ojca, który każdą zimę spędzał w domu i wypatrywał
wiosny oraz zupę „wodziankę” jaką koledzy z sąsiedztwa
przynosili w kankach na mleko z odległego „pośredniaka” na
Grabówku. Dodatkiem do tej zupy były prasowane kostki kawy zbożowej
z cukrem, które to kostki zjadaliśmy traktując tę kawę jako
namiastkę cukierków...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz