Był początek marca 1945 roku.
Pierścień frontu zamknął się wokół gdańskiego wybrzeża
odcinając od lądowych połączeń tysiące uciekinierów i liczącą setki
tysięcy zbieraninę różnych niemieckich formacji
wojskowych. Oddziały te przyparte do brzegów zatoki i wspierane
siłami dziesiątków okrętów stawiały nacierającej armii
sowieckiej zacięty opór. Chodziło o zachowanie w niemieckich
rękach portów morskich w rejonie południowego Bałtyku, co
stwarzało szansę ewakuacji możliwie dużej ilości sił
wojskowych, a także uciekinierom cywilnym.
W tej sytuacji niemiecką obronę w
rejonie naszego wybrzeża cechowała zaciętość i desperacja.
Zmagania te odbywały się kosztem miejscowej ludności, która
często traciła swój dobytek, zabudowania, a nawet ponosić musiała
częste ofiary spośród osób najbliższych.
Część miejscowej ludności miejskiej
ukryła się u swoich rodzin w pobliskich kaszubskich wsiach. Inni
tacy jak my nie mając możliwości szukała innych rozwiązań np.
przenosząc się do schronów, bunkrów itp. Niektórzy adoptowali na
schrony domowe piwnice, służące wcześniej do innych celów.
Nasza rodzina już od kilku tygodni
zamieszkiwała bunkier – ziemiankę wykopany na brzegu cisowskiego
lasu, tuż przy cmentarzu. Już kilka dni po zamieszkaniu tam,
po sąsiedzku miejsce zajęła jakaś tyłowa niemiecka jednostka.
Składała się z kilku furmanek służących do przewozu
amunicji na linię frontu (przebiegała ona wtedy w rejonie Łężyc)
jakiegoś sztabu niskiego szczebla i dwuosobowego polowego warsztatu
rusznikarskiego. Ten ostatni interesował nas chłopców szczególnie.
Tu bowiem naprawiano broń, którą po naprawie przestrzeliwano, a to
były widowiska niecodzienne.
Przy tej rusznikarni, oddalonej od
naszego bunkra o kilka kroków, spędzaliśmy mnóstwo czasu, działo
się tu bowiem zawsze coś interesującego. Naprawiano tu zwykłą
broń strzelecką, a więc karabiny i pistolety maszynowe różnych
typów, broń krótką, ale zdarzały się też karabiny maszynowe,
które naprawiano i strzelano różnym seriami żeby sprawdzić czy
działa.
Niemcom nasza obecność nie
przeszkadzała. Staliśmy więc kilka kroków za ich plecami i
obserwowaliśmy ich poczynania. Szefem tej rusznikarni był niestary
feldfebel. To on decydował o tym, która broń jest sprawna i może
trafić na front, a którą należy nadal naprawiać. Drugi Niemiec
chociaż od niego starszy był niższy stopnie i służył temu
pierwszemu za pomocnika.
Tymczasem krąg okrążenia zacieśniał
się. Nocami serie z broni maszynowej słychać było już w pobliżu
Rumi. W ciągu dnia odgłosy broni strzeleckiej cofały się, za to
swój wielogodzinny koncert rozpoczynała radziecka artyleria, i
swoje akrobacje wyczyniały na niebie nieduże srebrzyste samolociki,
siejące seriami z broni pokładowej.
Strach i głód, ten niezapomniany duet
ostatnich dni marca z każdym dniem potęgował się. Konina z
zabitych koni weszła do naszego stałego jadłospisu pod różną
postacią. Brakowało niestety chleba.
Nadeszła kolejna niedziela. Śnieg
znikł już wcześniej i spod ściętych gałęzi sosen, których nie
ominęły pociski i odłamki, ukazały się zwiędłe jesienne
wrzosy. Na obiad jak zwykle była konina, a po obiedzie... nagle po
obiedzie zapanowała cisza, jakiej nie było tu od kilku tygodni.
Zamilkł jazgot karabinów maszynowych, nie rąbała artyleria, nie
biły działa okrętowe, a na niebie poza chmurami nic się nie
ruszało.
Wylegliśmy przed schron rozglądając
się ze zdziwieniem dookoła, nie dowierzając ani własnym uszom,
ani oczom. I wtedy dostrzegliśmy niespodziewanie długą kolumnę
Niemców, wlekących się noga za nogą skrajem lasu w kierunku
Chyloni. To były oddziały, które od tygodni powstrzymywały
nacierającą armię radziecką, a które po wyczerpaniu swoich
obronnych możliwości wycofywały się do drugiej linii obrony. To byli
żołnierze pokonani, którzy musieli wycofać się przed silniejszym
nieprzyjacielem. Wlekli się brudni i skrajnie wyczerpani. Na
niektórych wisiały strzępy polowe mundurów, lecz wszyscy nadal
nosili swoją broń osobistą, a także dodatkowe skrzynki z
granatami, amunicją oraz pancerfausty.
Przeciągające kolumny szły w
milczeniu w jakimś dziwnym otępieniu. Ich przemarsz trwał
kilkadziesiąt minut, a my też w milczeniu przyglądaliśmy się im
powstrzymując się od uwag i komentarzy. Na odejście Niemców
czekaliśmy od lat, ale nie mieliśmy żadnego wyobrażenia jak to odejście będzie wyglądało. Teraz nie czuliśmy radości, która
byłaby w tej sytuacji czymś naturalnym, a tylko zdziwienie i jakąś
ulgę, nawet nie satysfakcję, a tylko ulgę...
Po kolacji, gdy wyszliśmy ponownie z
bunkra, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że zniknęli nasi Niemcy, ci
od rusznikarni i konnego transportu. Pozostało po nich kilka dziur i
schronów, trochę końskiej padliny, jakiś połamany wóz i jakieś
wojskowe graty, skrzynki po amunicji, karabin z połamaną kolbą i
jakieś szmaty.
Wokół panowała cisza, która po tylu
tygodniach kanonady była zadziwiająca i niepokoiła. Widocznie
wszyscy w naszym schronie reagowaliśmy na tę ciszę, na zaistniałe
wydarzenia i na niewiadomą przyszłość w sposób jednakowy,
mianowicie dziwnym niepokojem. Podświadomie ściszaliśmy głosy do
szeptu, a poza małymi dziećmi, wszyscy spędziliśmy noc z
niedzieli na poniedziałek bezsennie, prowadząc szeptane rozmowy.
Gdy wraz z marcowym rankiem nadszedł
świt, szary i pochmurny, zaczęliśmy pojedynczo wymykać się ze
schronu, w oczekiwaniu najbliższych godzin. Wnet na okolicznych
wzgórzach odezwały się jakieś głosy. Czyżby wracali Niemcy? Ale
głosy były inne, jakieś nieznajome. Słów ani zdań nie
rozumieliśmy, bo tłumiła je odległość i leśne poszycie, ale z
całą pewnością nie była to mowa niemiecka. A więc Rosjanie?
Nie minęło pół godziny, gdy
pierwsze sylwetki ludzkie zamajaczyły między drzewami. Były ich
dziesiątki, niebawem setki. Szli gromadnie z bronią gotową do
strzału. Czasami zabrzmiała seria z pistoletu maszynowego, czasem
pojedynczy strzał. Po chwili ze wzgórz spłynęła kolejna fala
radzieckich żołnierzy. Nieliczni wchodzili do naszej ziemianki
szukając Niemców, inni prosili o wodę i maszerowali dalej. Do
południa takich fal spłynęło kilka, a dopiero koło południa w
rejonie cmentarza przybyła bateria dział, która sprawnie się
okopała i niebawem rozpoczęła ostrzał Kępy Oksywskiej.
Dopiero po kilku dniach, szwendając się
po najbliższej okolicy natknąłem się na trupa niemieckiego
żołnierza. Ubrany był w spodnie mundurowe i szary wojskowy sweter
poplamiony na plecach kilkoma brunatnymi zaciekami. Leżał w na brzuchu, a w wyciągniętej ręce trzymał zmiętą kartkę
papieru.
Zbliżyłem się do nieboszczyka i
przypatrzyłem się mu dokładniej. Tak, nie było żadnych
wątpliwości, to były zwłoki owego żołnierza z pobliskiej
rusznikarni. Widocznie ukrył się w opuszczonym bunkrze i chciał
skorzystać z zapewnień Marszałka Rokosowskiego, szeroko
kolportowanych w formie ulotek adresowanych do niemieckich oficerów
i żołnierzy, a zapewniających oddającym się do niewoli,
poszanowanie życia i osobistego mienia.
Znajomy rusznikarz uwierzył słowu
marszałka, a wiarę swoją przypłacił życiem. Patrząc na jego
zwłoki pomyślałem jak niewiele jest warte słowo marszałka i zdziwiłem
się dorosłością własnej myśli, bo przecież miałem zaledwie 11
lat. Dopiero później gdzieś wyczytałem, że dzieci wojny
dorastają szybciej, tylko czy da się określić cenę jaką za to
płacą?
Witam, jestem pod wrażeniem Panskich przeżyć i bardzo Panu dziękuję bo w książkach o tematyce II wojny światowej na pomorzu nie zawsze piszą prawdę dużo faktów jest przekolorowanych. Czy jako dziecko wraz z rówieśnikami chodziliście w głąb lasu okolice pustek demptowa po przejściu frontu. Kto zajmował się uprzątnięciem lasu z pozostałej broni, amunicji, chowaniem poległych po walkach? Czy w ogóle ktoś sprzątał teren, bo w tej chwili tyle lat po wojnie można w dobrze zachowanych dołkach strzeleckich znaleźć mnóstwo śmiercionośnego żelastwa.
OdpowiedzUsuń