Wtedy to pojawił się szeptany dowcip,
że socjalizmowi szkodzą cztery pory roku – mroźna zima, mokra
wiosna, suche lato i wczesna jesień.
A brakowało nie tylko mięsa, nabiału,
cukru (kartki już od 1976 roku), mebli, sprzętu AGD i RTV, ale
także węgla (przydziały węgla utrzymywały się przez cały czas
PRL – u) i papieru toaletowego, energii elektrycznej (tzw. stopnie
zasilania) i wody w kranach (zakaz podlewania ogródków i próby
podlewania trawników miejskich wodą morską).
Pamiętające wojenne braki pokolenie w
tych realiach rodziło sobie dość dobrze – łamiąc i omijając
przepisy, nabywając towary spod lady, stosując tam gdzie tylko było
to możliwe substytuty, korzystając z przemytu i z samozaopatrzenia
(ogródki działkowe i przydomowa hodowla zwierząt).
Były jednakże towary, których
substytutami nie dało się zastąpić – były to leki w Polsce
nieprodukowane, a więc nieobecne na rynku, od których często
zależało ludzkie życie. W tym kontekście pojawienie się na
gdyńskim rynku Apteki Leków Zagranicznych przyjęto z dużym
zadowoleniem. Placówkę tę uruchomiono w marcu 1956 roku (czas
przed październikowej odwilży) przy ul. Świętojańskiej 70 róg
ul. Żwirki i Wigury vis a vis MPiK (później została przeniesiona
pod nr 72 lu 74 dokładnie nie pamiętam), a więc w samym centrum
miasta. Kierownikiem apteki został mgr farmacji Franciszek Rączka,
a dokumentację prowadziła Marta Pieszczatowska.
Apteka była placówką państwową.
Ceny skupu i sprzedaży leków ustalała Państwowa Komisja Cen, a
same zaś leki pochodziły z importu marynarzy lub paczek
przesyłanych przez rodziny i znajomych przebywających na zachodzie.
Przewozem leków głównie ze
Skandynawii i Niemiec parali się marynarze i rybacy dalekomorscy,
którzy w procederze tym dostrzegli korzystny interes, a niekiedy też
po dłuższej współpracy z apteką realizowali konkretne zamówienia
pod potrzeby osób przewlekle chorych.
Jakby nie patrzeć na sprawę w
tamtych czasach działalności tej należało tylko przyklasnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz