Tak więc ustawili te trzy armaty na brzegu lasu, między cmentarzem a Babskim Figlem. Ich lufy skierowano w kierunku Kępy Oksywskiej. Armaty nieco okopano, wycięto kilka cmentarnych drzew, które zasłaniały pole ostrzału i zaczęto strzelać w kierunku Niemców.
My chłopcy wiedzeni ciekawością,
zbliżaliśmy się do tych armat. Byliśmy ciekawi jak to działa, bo
z bliska, na własne oczy nigdy nie widzieliśmy strzelających
armat. Zbliżaliśmy się do radzieckich armat ostrożnie i
nieśmiało. Ale Rosjanie nas nie przepędzili, więc podeszliśmy
całkiem blisko. W pobliżu paliło się ognisko, a na nim żołnierze
w osmolonym kotle gotowali jedzenie. Był to ryż na gęsto. Nie
mieli menażek i jedli ten ryż z mniejszych garnków, równie
brudnych i okopconych. Byliśmy w tym dniu bez obiadu, więc gdy
zaproponowali nam jedzeni, chętnie z niego skorzystaliśmy. Ryż był
słodki i tłusty. Po zjedzeniu kilkunastu łyżek, byliśmy syci.
Zdziwiło to naszych gospodarzy, że tak niewiele jemy.
Od tego dnia codziennie przychodziliśmy
do tych artylerzystów, a oni nas częstowali, tym co mieli.
Przeważnie dożywiali nas ryżem, bo chleba sami mieli niewiele.
Pewnego dnia gdy bateria waliła w
stronę Oksywia, odpowiedziała jej artyleria niemiecka. Był to
jedyny wypadek gdy Niemcy próbowali się odgryźć. Ich pociski
spadły na sąsiednie pole nieopodal cmentarza dość daleko od
radzieckiej baterii. Byliśmy prawie przy armatach. Zrobiliśmy
przepisowe padnij, jak starzy doświadczeni żołnierze. Odczekaliśmy
nawałę ogniową, a następnie wraz z żołnierzami poszliśmy
obejrzeć leje po niemieckich pociskach. Były dość głębokie i
duże, chyba strzelała do nas artyleria okrętowa z zatoki, bo
podobno niemieckie okręty były tam jeszcze.
Po tym niemieckim ostrzale, część
ludności z naszego osiedla, a również z Chyloni i Grabówka,
zaczęła się ewakuować w kierunku Redy i Wejherowa. Nasze rodziny
postanowiły się nie ruszać z miejsca. Mieliśmy pełne zaufanie do
naszej ziemianki, dobrze ukrytej na brzegu lasu, ale między dwoma
pagórkami, w niewielkim wąwozie.
Po kilku dniach na wschodzie pojawiły
się chmury czarnego, gęstego dymu. Dym ten przysłaniał cały
wschodni horyzont, gęstniał z godziny na godzinę. W nocy zamiast
dymu widoczna była krwista łuna. Była to największa łuna jaką
w życiu widziałem.
To płonął Gdańsk!
Wchodziliśmy na najwyższą, sąsiednią
górkę, aby lepiej widzieć co i gdzie się pali, ale poza jednolitą
chmurą kłębiastego dymu, nic nie było widać. Gdańsk dymił tak
około dwóch tygodni – aż się wypalił...
Ludzie nic nie mówili, bo się bali.
Kiwali tylko żałośnie głowami. Bo chociaż nikt tego nie mówił,
wszyscy wiedzieli, że Gdańsk podpalili Rosjanie!
W międzyczasie Niemcy ewakuowali się
na Półwysep Helski. Sąsiadująca z nami bateria radzieckich armat
pewnego ranka odjechała. Teraz Niemcy już tylko walczyli na Mierzei
Helskiej. Wspinaliśmy się na tę naszą górkę i obserwowaliśmy
Hel. Przy dobrej widoczności było widać pikujące samoloty i
obłoczki wybuchających pocisków niemieckiej artylerii
przeciwlotniczej.
Dla naszego osiedla, bezpośrednie
zagrożenie wojenne minęło. Wróciliśmy więc do mieszkań, bez
żalu żegnając się z ziemianką, która przez trzy miesiące była
naszym domem i schronieniem.
Niebawem rozpocząć się miały
zajęcia szkolne. Pierwszego dnia w szkole nie pamiętam widocznie
przeżyłem zbyt wiele stresów. Wszystko tu było nowe i inne niż
„za Niemca”. Inni byli nauczyciele, inni koledzy, inna klasa, a
co najważniejsze inny język, ten sam co w domu i na podwórku. Była
to polska szkoła, a jej musiałem się dopiero nauczyć.
Tak więc zaczęły się codzienne
obowiązki szkolne. Trudne, żmudne i często nieprzyjemne. Ale taki
jest los ucznia, którego łajano i bito zarówno w niemieckiej jak i
w polskiej szkole.
Pewnego dnia, w połowie mają,
wracając ze szkoły spotkałem dziewczynę sąsiadów. Przyjaźniłem
się z jej bratem. Dziewczyna szła krok za krokiem, z opuszczoną
głową, ledwo powłócząc nogami. Robiła wrażenie człowieka
bardzo chorego lub poturbowanego. Ukłoniłem się jej, bo była
prawie o dziesięć lat starsza, ale ona odwróciła głowę, jakby
ze wstydem i udała, że mnie nie widzi.
Dopiero po kilku dniach, ze strzępków
rozmów zorientowałem się jakie nieszczęście spotkało tę
dziewczynę. Otóż okazało się że radzieccy żołnierze obchodząc
zwycięstwo dokonali zbiorowego gwałtu na niej. Chociaż żyłem w
wielkiej przyjaźni z moim kolegą, jak również z całą jego
rodziną, nigdy nie próbowałem dowiedzieć się o bolesnym
wydarzeniu tamtych majowych dni.
Później dziewczyna ta wyszła za mąż,
lecz dzieci nigdy nie mogła mieć. Okaleczono ją na całe życie
nie tylko na duszy, ale i na ciele. Czy jej bezpłodność
spowodowana była chorobą weneryczną, czy aborcją, której po tym
zbiorowym gwałcie musiała się poddać, a może obiema tym
przyczynami łącznie, nie wiem...
Później gdy ją spotykałem, myślałem
ile takich kalekich kobiet, inwalidek wojennych, którym nikt nie
przyznał grupy inwalidzkiej, ani jednorazowego odszkodowania żyje
wśród nas i ile takich dzieci żyje nie znając swoich ojców. Tego
nigdy się nie dowiemy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz