Stan wojenny w Gdyni wprowadzony przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego i Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON) trwał, podobnie jak w całej Polsce, 19 miesięcy - od 13 grudnia 1981 do 22 lipca 1983 roku.
Zanim gen. Jaruzelski ogłosił formalnie, w niedzielny poranek, stan wojenny, poczynione zostały do niego liczne organizacyjne przygotowania:
- wyselekcjonowano działaczy organizacyjnych przewidywanych do internowania;
- wyznaczono instytucje i przedsiębiorstwa przewidziane do objęcia ich nadzorem wojskowo-milicyjnym;
- wyznaczono miejsca zakwaterowania, czyli odizolowania, osób internowanych;
- opracowano scenariusz działań ekip wojskowych oraz ustalono składy osobowe tych ekip;
- przygotowano zestaw przepisów, zarządzeń i afiszy informujących o stanie wojennym i jego restrykcjach.
Równolegle do tych działań organizacyjnych wysłano w tak zwany teren Grupy Operacyjne. W pierwszej kolejności ich działaniem objęto gminy wiejskie i małe miasteczka. Natopiło to już latem 1981 roku. W drugim etapie zespoły wojskowe wkroczyły do dużych miast, w tym do Gdyni. Nastąpiło to wczesną jesienią 1981 roku. Wojskowy zespół pojawił się w Urzędzie Miejskim nieoczekiwanie. Składał się z kilkunastu oficerów Marynarki Wojennej dowodzonych przez komandora. W ekipie znajdowało się też dwóch oficerów innych formacji - major z wojsk obrony powietrznej i porucznik z Wojskowej Administracji Mieszkalnej. Grupie tej wyznaczono kilka pomieszczeń na I piętrze Urzędu Miasta, w pobliżu gabinetu Prezydenta Miasta. Grupa podpasowała się pod istniejącą strukturę urzędu, co oznaczało, że do każdego wydziału przydzielono "wojskowego opiekuna" w osobie oficera Marynarki Wojennej, który nadzorował pracę danego wydziału.
W początkowym okresie działania Grupy Operacyjnej nadzór ten był dorywczy. Zażądano wykazu podległych przedsiębiorstw, bądź instytucji oraz innych danych o charakterze statystycznym, a następnie do jednostek tych (według tylko sobie znanych kryteriów) skierowano "patrole" wojskowe dowodzone przed podoficerów Marynarki Wojennej.
W miarę upływu czasu działalność tych grup aktywizowała się. W listopadzie aktywność wojska wzrastała, wprost proporcjonalnie do nasilania się akcji strajkowych "Solidarności". Pewne złagodzenie napięcia nastąpiło po spotkaniu gen. Jaruzelskiego z kardynałem Glempem i Lechem Wałęsą. Odprężenie to było krótkotrwałe, bowiem na połowę grudnia planowano strajk generalny, który miał objąć zasięgiem cały kraj. Mówiono też o planowej przez ZSRR tak zwanej "bratniej pomocy" czyli radzieckiej zbrojnej interwencji na terenie Polski. Plotki te potwierdzały manewry rosyjskich wojsk na wschodniej granicy naszego kraju.
Tymczasem PZPR słabła. Wielu jej członków wstąpiło do "Solidarności", zaś w samej partii działać zaczęły tak zwane poziomki. Inaczej mówiąc struktury poziome, wyłamujące się z zasad "centralizmu demokratycznego" czyli podporządkowania decyzjom Komitetu Centralnego.
W tej sytuacji posiadając pełnię władzy (premiera i I sekretarza KC PZPR) gen. Jaruzelski zdecydował się na wprowadzenie "stanu wojennego", co jak wiadomo nastąpiło 13 grudnia 1981 roku. WRON kierowany przez gen. Jaruzelskiego wprowadził szereg restrykcji, a głównie:
- internowania opozycjonistów i działaczy "Solidarności";
- wprowadzenie godziny policyjnej;
- wprowadzenie komisarzy wojskowych do instytucji i przedsiębiorstw;
- wprowadzenie patroli wojskowo-milicyjnych na ulice miast;
- wyłączenie telefonów;
- wprowadzenie przepustek zezwalających na poruszanie pomiędzy miastami i w obrębie miasta w czasie godziny policyjnej.
Poza tym zawieszono działalność lokalnej prasy, w miejsce dwóch dzienników ("Głosu Wybrzeża", "Dziennika Bałtyckiego") i popołudniówki "Wieczór Wybrzeża" zaczęto wydawać jeden wspólny dziennik, który nie miał swojej nazwy, za to miał ograniczoną objętość. Gazeta ta przez lokalną społeczność nazywana była "Trójgazetą" albo "Trójpolówką". W gazecie zatrudnieni byli dziennikarze pierwotnie pracujący w trzech zawieszonych czasopismach.
Sąd i prokuraturę objęto nadzorem wojska, a równocześnie sprawy łamania ustaleń WRON kierowane były do Sądu Marynarki Wojennej, który bardzo bezwzględnie ferował wyroki.
Za wszystkimi poczynaniami na terenie Gdyni i Trójmiasta stał admirał Janczyszyn, członek WRON. Wykonawcami jego rozkazów byli Komisarze Wojskowi na szczeblu miejskim. W ciągu trwającego stanu wojennego dokonano w naszym mieście ich trzykrotnej wymiany (średnio co pół roku).
W podległych terenowo przedsiębiorstwach komunalnych i handlowych cały czas stacjonowały grupy wojskowe w sile drużyny lub plutonu. W ten sposób nadzorowano między innymi takie firmy jak WPHS, OMS "Kosakowo", Zakłady Mięsne, piekarnię przemysłową przy ul. Hutniczej podległą GZPP oraz elektrownie, wodociągi itp.
Niebawem zmutowany dziennik doniósł, że na miejscowym rynku nastąpiła poprawa zaopatrzenia. Co pozostawię bez komentarza.
sobota, 31 grudnia 2016
wtorek, 27 września 2016
Nalot na Gdynię - dwie wersje
Mija kolejna rocznica wielkiego amerykańskiego nalotu na nasze miasto (9 października 1943 roku). Był to pierwszy tak duży nalot na Gdynię i port. Ofiar śmiertelnych były setki. Zniszczenia w porcie i stoczniach znaczne - do dziś nie udało się ich dokładnie określić, a spisane po latach relacje świadków tego wydarzenia są pełne sprzeczności. Sprzeczne są też opisy tego nalotu w literaturze i publicystyce. Znana wybrzeżowa pisarka, mieszkanka Sopotu Stanisława Fleszarowa - Muskat, w swojej książce pt. " Tak trzymać" pisze o tym nalocie, który między innymi dotknął Cisową:
"... obrona przeciwlotnicza Gdyni zdążyła nakryć port i miasto zasłoną dymną. Ale północno - wschodni wiatr zniósł ją nad Cisową i tam - w te domniemane cele - władowali lotnicy większość bomb. Ubogie zabudowania tej dzielnicy rozpadły się w gruz i płonęły. (...) Wśród warzywnych ogrodów sterczały resztki granatów. (...) Zbombardowanie dzielnicy zamieszkanej wyłącznie przez Polaków, budziło jawną uciechę Niemców ...".
Nie mam pojęcia skąd pisarka wzięła taki obraz tego nalotu, kto jej taką wersję zrelacjonował. Moje wspomnienia, jako naocznego świadka, są zupełnie inne. Pisałem o tym we "Wiadomościach Gdyńskich" z 1998 roku, w artykule pt. "Wspomnienia naocznego świadka nalotu na Gdynię (09.10.1943).
W tym miejscu przypomnę tylko nieco zapamiętanych faktów. Nalot odbył się w sobotę, w południe. Trwał niedługo, samoloty leciały nad Gdynię i nad port. Na Cisową spadło zaledwie kilka bomb, na pole Lubnera, pomiędzy ul. Owsianą a Zbożową. Lejów po bombach było kilka, były głębokie i śmierdziały saletrą. Jeden lej był w lesie, powyżej cisowskiego cmentarza. Zabudowania w Cisowej nie odniosły znacznych uszkodzeń. Jedynie dwa budynki zniszczono w tym nalocie. Znajdowały się one przy ulicy Kartuskiej róg Chylońskiej. Tam zginęła cała polska rodzina. Jej pogrzeb odbył się na cisowskim cmentarzu kilka dni po nalocie. Pogrzeb zgromadził wielką rzeszę mieszkańców. Miał formę milczącej manifestacji. Niemcy nie ingerowali, byli obojętni.
Według opisu Stanisławy Fleszarowej - Muskat Cisowa w czasie nalotu zmieniła się ruiny. Tymczasem osiedle to przetrwało nalot w dobrej kondycji. Nie było pożarów, licznych zrujnowanych "ubogich zabudowań", resztek gratów i walającej się pościeli. Z kilkuset bomb jakie w tym nalocie zrzucono na Gdynię, port i stocznię, na Cisową spadło najwyżej kilkanaście, głównie na pola, łąki i las. Poza wspomnianymi ruinami dwóch przylegających do siebie budynków przy ulicy Kartuskiej, innych ruin czy ofiar śmiertelnych na naszym sobie nie przypominam.
Mam również wątpliwość co do zadymienia Cisowej sztuczną mgłą naniesioną z północno-wschodnim wiatrem ze śródmieścia i portu. Sam nalot przeżyłem w piwnicy naszego domu więc mgły nie widziałem. Natomiast po odwołaniu alarmu, gdy opuściliśmy piwnicę i wraz z gromadką kolegów z podwórka pobiegliśmy na pobliskie pola oglądać leje po bombach mgły nie było.
Zupełnie iny obraz tamtych wydarzeń podaje Aleksy Kaźmierczak w "Roczniku Gdyńskim" (nr 10 z 1991). W artykule "Samoloty nad Gotenhafen" autor pisze o skutkach nalotu dokonanego przez 8 Flotę Powietrzną USA w dniu 9. października i w kolejnych nalotach, które nastąpiły w późniejszym okresie.
Autor podaje nazwy basenów portowych, które ucierpiały w tamtym nalocie, wymienia nazwy uszkodzonych statków, wspomina o zniszczeniach w stoczni, natomiast nie wspomina o zbombardowaniu Cisowej. W tekście zamieszczone są także zamieszczone są dwie fotografie wykonane z lotu ptaka. Pierwsza z nich, wykonana w czasie nalotu, przedstawia stan zadymienia portu, natomiast druga została wykonana już po nalocie, ukazuje jego efekty. Świadczy ona o skuteczności nalotu w rejonie portu pomimo tak zwanego zamglenia, co jednoznacznie potwierdza, że większość bomb spadła na obszar będący celem tego powietrznego ataku.
"... obrona przeciwlotnicza Gdyni zdążyła nakryć port i miasto zasłoną dymną. Ale północno - wschodni wiatr zniósł ją nad Cisową i tam - w te domniemane cele - władowali lotnicy większość bomb. Ubogie zabudowania tej dzielnicy rozpadły się w gruz i płonęły. (...) Wśród warzywnych ogrodów sterczały resztki granatów. (...) Zbombardowanie dzielnicy zamieszkanej wyłącznie przez Polaków, budziło jawną uciechę Niemców ...".
Nie mam pojęcia skąd pisarka wzięła taki obraz tego nalotu, kto jej taką wersję zrelacjonował. Moje wspomnienia, jako naocznego świadka, są zupełnie inne. Pisałem o tym we "Wiadomościach Gdyńskich" z 1998 roku, w artykule pt. "Wspomnienia naocznego świadka nalotu na Gdynię (09.10.1943).
W tym miejscu przypomnę tylko nieco zapamiętanych faktów. Nalot odbył się w sobotę, w południe. Trwał niedługo, samoloty leciały nad Gdynię i nad port. Na Cisową spadło zaledwie kilka bomb, na pole Lubnera, pomiędzy ul. Owsianą a Zbożową. Lejów po bombach było kilka, były głębokie i śmierdziały saletrą. Jeden lej był w lesie, powyżej cisowskiego cmentarza. Zabudowania w Cisowej nie odniosły znacznych uszkodzeń. Jedynie dwa budynki zniszczono w tym nalocie. Znajdowały się one przy ulicy Kartuskiej róg Chylońskiej. Tam zginęła cała polska rodzina. Jej pogrzeb odbył się na cisowskim cmentarzu kilka dni po nalocie. Pogrzeb zgromadził wielką rzeszę mieszkańców. Miał formę milczącej manifestacji. Niemcy nie ingerowali, byli obojętni.
Według opisu Stanisławy Fleszarowej - Muskat Cisowa w czasie nalotu zmieniła się ruiny. Tymczasem osiedle to przetrwało nalot w dobrej kondycji. Nie było pożarów, licznych zrujnowanych "ubogich zabudowań", resztek gratów i walającej się pościeli. Z kilkuset bomb jakie w tym nalocie zrzucono na Gdynię, port i stocznię, na Cisową spadło najwyżej kilkanaście, głównie na pola, łąki i las. Poza wspomnianymi ruinami dwóch przylegających do siebie budynków przy ulicy Kartuskiej, innych ruin czy ofiar śmiertelnych na naszym sobie nie przypominam.
Mam również wątpliwość co do zadymienia Cisowej sztuczną mgłą naniesioną z północno-wschodnim wiatrem ze śródmieścia i portu. Sam nalot przeżyłem w piwnicy naszego domu więc mgły nie widziałem. Natomiast po odwołaniu alarmu, gdy opuściliśmy piwnicę i wraz z gromadką kolegów z podwórka pobiegliśmy na pobliskie pola oglądać leje po bombach mgły nie było.
Zupełnie iny obraz tamtych wydarzeń podaje Aleksy Kaźmierczak w "Roczniku Gdyńskim" (nr 10 z 1991). W artykule "Samoloty nad Gotenhafen" autor pisze o skutkach nalotu dokonanego przez 8 Flotę Powietrzną USA w dniu 9. października i w kolejnych nalotach, które nastąpiły w późniejszym okresie.
Autor podaje nazwy basenów portowych, które ucierpiały w tamtym nalocie, wymienia nazwy uszkodzonych statków, wspomina o zniszczeniach w stoczni, natomiast nie wspomina o zbombardowaniu Cisowej. W tekście zamieszczone są także zamieszczone są dwie fotografie wykonane z lotu ptaka. Pierwsza z nich, wykonana w czasie nalotu, przedstawia stan zadymienia portu, natomiast druga została wykonana już po nalocie, ukazuje jego efekty. Świadczy ona o skuteczności nalotu w rejonie portu pomimo tak zwanego zamglenia, co jednoznacznie potwierdza, że większość bomb spadła na obszar będący celem tego powietrznego ataku.
poniedziałek, 5 września 2016
Zasłużyły sobie na pamięć
Kuźnie - bo o nich będzie tu mowa - pominięto zarówno w "Encyklopedii Gdyńskiej" jak i w "Bedekerze". Milczeniem odnosi się też do tego tematu również Ostrowski w swoich tekstach w "Rocznikach Gdyńskich", gdzie prezentuje poszczególne dzielnice Gdyni. Dopiero w tekście E. Obertyńskiego i J. Heidricha pt. "Obraz starej Gdyni" ("Rocznik Gdyński", nr 7, 1986) znalazłem wzmiankę dotyczącą kuźni Runkla. Autorzy podają jej lokalizację i zamieszczają zdjęcie. Według tego kuźnia położona była przy obecnej ul. Starowiejskiej vis a vis "Domku Abrahama", a następnie została przeniesiona w rejon św. Jana i przejęta przez Wesołowskiego. Co było przyczyną przeniesienia kuźni autorzy nie podają. Wymieniają natomiast drugą kuźnię Łukasza, znajdującą się również przy Starowiejskiej na posesji Wandtkiego nieopodal obecnej ul. 3 maja.
Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.
Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.
Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.
Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.
Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.
Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.
Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.
Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.
Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.
Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.
poniedziałek, 30 maja 2016
Drobna wojenna pamiątka
Porządkując rzeczy po mojej niedawno zmarłej żonie Sabinie, na dnie szuflady natrafiłem na niewielką, cynkową blaszkę. Był to identyfikator Sabiny sprzed ponad 70 lat, identyfikator dziewczynki wtedy siedmioletniej. Wszystko wskazuje na to, że powstał on jesienią 1943 roku, po wielkim amerykańskim nalocie na nasze miasto (9. października 1943). Nalot ten uświadomił zarówno okupantom jak i ludności polskiej pozostającej w mieście niebezpieczeństwo alianckich nalotów, śmiertelne niebezpieczeństwo. Po tym nalocie Niemcy wzmocnili obronę przeciwlotniczą miasta i portu, a w zakresie obrony biernej zwiększono liczbę punków sztucznego zamglenia oraz pospiesznie budowano schrony betonowe i ziemne (tzw. Splitergraben) dla ludności cywilnej.
O istniejącym, śmiertelnym zagrożeniu życia rodzina moich przyszłych teściów przekonała się na własnej skórze. W czasie wspomnianego nalotu zbombardowano między innymi kamienicę Albina Orłowskiego przy ulicy Świętojańskiej 68 róg Żwirki i Wigury 6. Bomba zdruzgotała strych i dwa piętra domu od strony ulicy Abrahama, a gruz zasypał ludzi ukrywających się w piwnicy, w tym rodzinę rodzinę mojego przyszłego teścia, zatrudnionego jako dozorca i palacz. Szczęśliwie obeszło się ofiar w ludziach, a dzięki połączeniom ewakuacyjnym w piwnicach, mój teść mógł wyprowadzić swoją rodzinę i przerażonych Niemców na bezpieczną odległość od gruzowiska. Wprawdzie przybudówka w której mieszkała rodzina mojej żony nie została zniszczona, zdecydowano o przeprowadzce do dziadka Szczepana Zaranka na ulicę Toruńską 7. Tu już nie było centrum miasta, tutaj było bezpieczniej. Zapewne wtedy teść wykonał dla swoich córeczek blaszane identyfikatory na wypadek rozproszenia lub śmierci części rodziny w kolejnych nalotach.
Inspirację do stworzenia identyfikatorów zaczerpnął zapewne z tak zwanych żołnierskich nieśmiertelników, z którymi zetknął się w czasie jako obrońca Oksywia we wrześniu 1939 roku. Identyfikatory dla dziewczynek miały służyć innemu celowi niż te żołnierskie. Chodziło przede wszystkim o ustalenie tożsamości dziecka oraz o wskazanie adresów najbliższej rodziny w przypadku gdyby rodzice dziewczynek zginęli lub zaginęli, co w warunkach wojennych było bardzo możliwe.
Przypatrzmy się nieco bliżej identyfikatorowi, jego wykonaniu i umieszczonym na nim danych. "Blaszka" ma kształt owalny. jej wymiary to 7,2 cm na 5,2 cm. W jej górnej części wykonano dwa otwory pozwalające na przeciągnięcie tasiemki lub sznurka aby można ją było nosić na szyi. "Blaszka" zapisana jest dwustronnie. Na awersie umieszczone są dane osobowe, a więc imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkani. Na rewersie zaś nazwiska i adresy krewnych, w Grudziądzu i w Wierzchosławicach koło Gniewkowa, nieopodal Inowrocławia. Wszystkie napisy wykonano w języku niemieckim. Grawerunek jest dość głęboki, chociaż literki nie zawsze są równe, widać że wykonała go ręka amatora.
Rodzina moich przyszłych teściów przetrwała wojenną zawieruchę bez strat osobowych. Teść po wojnie pracował najpierw w UNRRA, a następnie przez wiele lat w Stoczni Marynarki Wojennej na Oksywiu. Moja przyszła żona Sabina, uczennica gdyńskich Urszulanek, pracowała umysłowo w gdyńskich firmach i instytucjach. Przed emeryturą w Gdyńskim "Społem".
Przeżyliśmy ze sobą 60 lat (bez 4 miesięcy). Była mi przez cały czas wiernym, czasami surowym przyjacielem i doradcą. Była pierwszym czytelnikiem moich tekstów, korektorką i krytykiem. Zawsze obiektywna i sprawiedliwa w swoich ocenach. Będzie mi jej brakowało...
Powyższy tekst w całości poświęcam Jej pamięci.
O istniejącym, śmiertelnym zagrożeniu życia rodzina moich przyszłych teściów przekonała się na własnej skórze. W czasie wspomnianego nalotu zbombardowano między innymi kamienicę Albina Orłowskiego przy ulicy Świętojańskiej 68 róg Żwirki i Wigury 6. Bomba zdruzgotała strych i dwa piętra domu od strony ulicy Abrahama, a gruz zasypał ludzi ukrywających się w piwnicy, w tym rodzinę rodzinę mojego przyszłego teścia, zatrudnionego jako dozorca i palacz. Szczęśliwie obeszło się ofiar w ludziach, a dzięki połączeniom ewakuacyjnym w piwnicach, mój teść mógł wyprowadzić swoją rodzinę i przerażonych Niemców na bezpieczną odległość od gruzowiska. Wprawdzie przybudówka w której mieszkała rodzina mojej żony nie została zniszczona, zdecydowano o przeprowadzce do dziadka Szczepana Zaranka na ulicę Toruńską 7. Tu już nie było centrum miasta, tutaj było bezpieczniej. Zapewne wtedy teść wykonał dla swoich córeczek blaszane identyfikatory na wypadek rozproszenia lub śmierci części rodziny w kolejnych nalotach.
Inspirację do stworzenia identyfikatorów zaczerpnął zapewne z tak zwanych żołnierskich nieśmiertelników, z którymi zetknął się w czasie jako obrońca Oksywia we wrześniu 1939 roku. Identyfikatory dla dziewczynek miały służyć innemu celowi niż te żołnierskie. Chodziło przede wszystkim o ustalenie tożsamości dziecka oraz o wskazanie adresów najbliższej rodziny w przypadku gdyby rodzice dziewczynek zginęli lub zaginęli, co w warunkach wojennych było bardzo możliwe.
Przypatrzmy się nieco bliżej identyfikatorowi, jego wykonaniu i umieszczonym na nim danych. "Blaszka" ma kształt owalny. jej wymiary to 7,2 cm na 5,2 cm. W jej górnej części wykonano dwa otwory pozwalające na przeciągnięcie tasiemki lub sznurka aby można ją było nosić na szyi. "Blaszka" zapisana jest dwustronnie. Na awersie umieszczone są dane osobowe, a więc imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkani. Na rewersie zaś nazwiska i adresy krewnych, w Grudziądzu i w Wierzchosławicach koło Gniewkowa, nieopodal Inowrocławia. Wszystkie napisy wykonano w języku niemieckim. Grawerunek jest dość głęboki, chociaż literki nie zawsze są równe, widać że wykonała go ręka amatora.
Rodzina moich przyszłych teściów przetrwała wojenną zawieruchę bez strat osobowych. Teść po wojnie pracował najpierw w UNRRA, a następnie przez wiele lat w Stoczni Marynarki Wojennej na Oksywiu. Moja przyszła żona Sabina, uczennica gdyńskich Urszulanek, pracowała umysłowo w gdyńskich firmach i instytucjach. Przed emeryturą w Gdyńskim "Społem".

Powyższy tekst w całości poświęcam Jej pamięci.
środa, 18 maja 2016
... a przy Abrahama była "Myśliwska"
Przed laty, idąc od ulicy 10. Lutego, od ulicy Starowiejskiej, mijało się po lewej stronie lokal GZG pod nazwą "Myśliwska". Była to restauracja kategorii I, w której stosownie do nazwy serwowano dania z dziczyzny. Restaurację tę uruchomiono w połowie lat 60. ubiegłego wieku. O ile pamiętam lokal urządzono łącząc ze sobą dwa sąsiadujące ze sobą sklepy w jedno pomieszczenie. Po adaptacji i długotrwałym remoncie uruchomiono tę specjalistyczną restaurację.
Ponieważ w moim tekście na blogu oraz w "Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL" zamieszczonym w 17. "Roczniku Gdyńskim" (2005), restaurację tę pominąłem i teraz chciałbym naprawić ten błąd i napisać o niej kilka słów.
Okno wystawowe lokalu zwracało na siebie uwagę przechodniów, gdyż było ozdobione wypchanymi dzikami. Wnętrze było niewielkie, stylizowane, o wystroju myśliwskim. Ściany lokalu, wyłożone boazerią, zdobiły gadżety związane z lasem i leśną zwierzyną. Były tam między innymi jelenie rogi różnej wielkości oraz wypreparowane bażanty. Meble były proste i dość niewygodne, gdyż zamiast wyściełanych krzeseł do stołów dostawiono drewniane kloce przykryte baranią skórą.
Niewielki bufet dysponował "Żubrówką", ginem (czyli jałowcówką) oraz jarzębiakiem. Dbano też o ciągłość sprzedaży markowego piwa butelkowego. Sprzedawano "Żywiec" i importowany "Radeberger". Smakosze piwa chętnie odwiedzali tę restaurację, pomimo że piwo sprzedawano wyłącznie do zamówionego dania obiadowego.
Dania z dziczyzny w "Myśliwskiej" uzależnione były od sezonu łowieckiego. Wyróżniały się dania obiadowe, rzadziej przystawki, bowiem zupy były podobne jak w innych lokalach (pomidorowa, rosół itp.). Serwowano tu między innymi pieczeń z dzika, sarninę, pieczeń z zająca lub kuropatwę. Lokalem kierowała filigranowa kobieta - pani Danka.
Ponieważ w moim tekście na blogu oraz w "Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL" zamieszczonym w 17. "Roczniku Gdyńskim" (2005), restaurację tę pominąłem i teraz chciałbym naprawić ten błąd i napisać o niej kilka słów.
Okno wystawowe lokalu zwracało na siebie uwagę przechodniów, gdyż było ozdobione wypchanymi dzikami. Wnętrze było niewielkie, stylizowane, o wystroju myśliwskim. Ściany lokalu, wyłożone boazerią, zdobiły gadżety związane z lasem i leśną zwierzyną. Były tam między innymi jelenie rogi różnej wielkości oraz wypreparowane bażanty. Meble były proste i dość niewygodne, gdyż zamiast wyściełanych krzeseł do stołów dostawiono drewniane kloce przykryte baranią skórą.
Niewielki bufet dysponował "Żubrówką", ginem (czyli jałowcówką) oraz jarzębiakiem. Dbano też o ciągłość sprzedaży markowego piwa butelkowego. Sprzedawano "Żywiec" i importowany "Radeberger". Smakosze piwa chętnie odwiedzali tę restaurację, pomimo że piwo sprzedawano wyłącznie do zamówionego dania obiadowego.
Dania z dziczyzny w "Myśliwskiej" uzależnione były od sezonu łowieckiego. Wyróżniały się dania obiadowe, rzadziej przystawki, bowiem zupy były podobne jak w innych lokalach (pomidorowa, rosół itp.). Serwowano tu między innymi pieczeń z dzika, sarninę, pieczeń z zająca lub kuropatwę. Lokalem kierowała filigranowa kobieta - pani Danka.
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 2.
Część 1.
W
miarę nasilającego się z każdym dniem ostrzału radzieckiej
artylerii rannych koni przybywało, a tym samym zwiększała się
podaż koniny. Niemcy zwykle zadowalali się końską wątrobą, a
pozostałe mięso pozostawiali cywilom. Jedliśmy więc koński
gulasz, końskie zrazy, a gospodynie próbowały nawet gotować
koński rosół. Ten był jednak niesmaczny - mdły i słodkawy.
Wodę
nosiliśmy wiadrami z sąsiedniego "Babskiego Figla".
Gotowano na niej między innymi kawę zbożową korzystając z
zapasów wojennych tzw. Kafeschrot. Najbardziej odczuwano brak
chleba, który próbowano zastąpić ziemniakami. Pomimo codziennego
ostrzału dotarły do nas wieści, że piekarnia Reinarta (użytkowana
przez Tessmera) nadal jest czynna. W piątek 24 marca (dwa dni przed
wycofaniem się Niemców z Cisowej, Chyloni i Grabówka) moja siostra
Wanda zdobyła się na odwagę i polami, na skróty przedostała się
do piekarni po kartkowy chleb. Szybko wróciła niosąc ze sobą dwa
kilogramowe bochenki. Jak się później okazało, na następny chleb
przyszło nam poczekać kilka tygodni. Ten pierwszy "polski"
chleb przyniósł z pracy mój ojciec. Była to zapłata za pracę
przy budowie prowizorycznego pomostu, wiaduktu przy dworcu Gdynia
Główna Osobowa.
Wracając
do ostatnich marcowych dni okupacji przypomnieć wypada działalność
niemieckiej żandarmerii polowej (Feldgandarmerie). Jej dwuosobowe
patrole, uzbrojone w pistolety maszynowe i
oznaczone charakterystycznymi, blaszanymi półksiężycami
noszonymi na piersiach, poszukiwały dezerterów. W czasie jednego z
patroli skontrolowano także nasz bunkier, oczywiście bez rezultatu.
Jak się później okazało, dezerterów wieszano na pomoście dla
pieszych na Grabówku oraz do żerdzi przybitych do lip. Dezerterom
wieszano na szyjach tabliczki z napisem zdrajca, czyli Verräter.
Powieszeni dezerterzy wisieli tak przez kilka dni jako postrach dla
innych, potencjalnych tchórzy którzy nie widzieli sensu dalszej
walki za Führera.
W
Cisowej dezerterów się nie widziało. Natomiast na cmentarzu
przybywało żołnierskich grobów, jednakowych, oznaczonych
drewnianymi krzyżami w kształcie krzyży żelaznych. Pogrzeby
odbywały się nocami, dla bezpieczeństwa. My rankami odwiedzaliśmy
pobliski cmentarz między innymi po to aby policzyć niemieckie
groby. Zadanie to było ułatwione, gdyż Niemcy chowali swoich
zabitych obok siebie w rzędach. Wiadomo „Ordnung muß
sien!”.
Tymczasem
odgłosy walk natężały się z dnia na dzień, a właściwie z nocy
na noc, gdyż strzelanina zbliżała się nocami, a oddalała w
dzień. Największe natężenie walk dochodziło od strony Redy, Rumi
i Łężyc. Od strony Kacka i Witomina odgłosy były bardziej
stłumione, wyciszone przez zalesione wzgórza.
Sądząc
po odgłosach front na kilka dni zastygł w jednym miejscu. Tak było do soboty 25. marca. W niedzielę, przed południem ostrzał był symboliczny, a koło południa ustał całkowicie. Nawet lotnictwo radzieckie zaprzestało swoich harców.
We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie.
W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę.
We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie.
W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę.
piątek, 18 marca 2016
Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 1.
Zamarznięte
truchło gniadosza leżało w przydrożnym rowie. Było to pierwsze
końskie truchło jakie w życiu widziałem. Leżało ono tuż za
domem Neumannów, wtedy ostatnim zabudowaniem Ćmirowa - po prawej
stronie ulicy Chylońskiej. Dalej, po prawej stronie w kierunku
Janowa, była Strasznica, jeszcze dalej pola uprawne. Dziś krajobraz
w tym miejscu jest inny. Wybudowano tutaj osiedle Sibeliusa i
powstały "klocki" domów jednorodzinnych.
Już
od stycznia, a nawet wcześniej ulicą Chylońską ciągnęły na
zachód zastępy uciekinierów z Żuław i Prus Wschodnich.
Przemieszczali się oni wozami, które przypominały mi tabor
cygański. Na noc zatrzymywali się w cisowskiej szkole, żeby skoro
świt ruszyć dalej, w kierunku Wejherowa, Lęborka i Słupska. Z
końcem stycznia kolumny te zawróciły, a dalsze już w tym kierunku
nie zmierzały. Niebawem pojawiły się na tym szlaku kolumny piesze
niemieckiej piechoty przemieszane z gromadami jeńców i więźniów.
Wtedy to widziałem wynędzniałe wraki ludzkie wychudzone, nędznie
odziane, w drewniakach. Ludzie Ci przewracali się o własne nogi.
Wtedy też znikło zmrożone truchło końskie, a w jego miejscu
pozostał tylko dokładnie obrany z mięsa szkielet koński.
W
tym czasie głośno mówiło się o katastrofie "Gustlofa",
o ryzykownej ewakuacji drogą morską, o zbliżającym się froncie,
o pancernych rosyjskich zwiadach tzw. panzerspitze, które
przerywając front przedzierały się na głębokie tyły wroga
siejąc panikę i spustoszenie. Wtedy to trafił do nas gdański
dziennik zwany po niemiecku "Danziger Vorpoten", w którym
znajdował się duży artykuł o walkach w rejonie Malborka i
zdjęciami ukazującymi ruiny zamku krzyżackiego wraz z
propagandowym komentarzem. To właśnie wtedy nocami słychać było
odgłosy walk. Początkowo ze wschody, a wnet także od południa i
zachodu. Wtedy to miejscowi Kaszubi zaczęli uciekać do swoich
krewnych zamieszkujących okoliczne wsie. Uważano bowiem, że
zostawanie w mieście jest bardzo niebezpieczne. Pozostawiono
mieszkania wraz z umeblowaniem, zabierając ze sobą wyłącznie
pościel i nieco kuchennego wyposażenia. Te opuszczone mieszkania
zajmowali niemieccy żołnierze, których liczne tyłowe oddziały
pojawiały się na naszym przedmieściu. Kwaterowały tu głównie
formacje transportowe, wykorzystywane do przewozu amunicji na front
oraz do przewozu rannych do punktów medycznych i szpitali polowych.
Samochody
ciężarowe (często napędzane gazem drzewnych tzw. Holzgasem)
kursowały przeważnie nocami, a w ciągu dnia, dla bezpieczeństwa
parkowano je między budynkami dodatkowo maskując drewnianymi
płotami, które rozbierano głównie na opał. W tym czasie, a był
to koniec lutego, przenieśliśmy się z naszego mieszkania do
ziemianki (zwanej bunkrem). Początkowo
był to schron Schulza, którego żona Marta, z pochodzenia Kaszubka,
namówiła swojego męża Karola żeby udzielił schronienia kilku
polskim rodzinom. Następnie przenieśliśmy
się do
własnej ziemianki, zbudowanej
niedaleko cmentarza, w przyległym do cisowskiego wąwozie.
W
naszym sąsiedztwie rozmieściły się jakieś jednostki niemieckie
zajmujące się transportem konnym. One, podobnie jak te wcześniej
wspomniane, również woziły amunicję na front, który w tym czasie
znalazł się już w rejonie Redy, Rumi, Łężyc i coraz bardziej
zbliżał się do Gdyni. Żołnierze ci kopali własne bunkry –
kryte dla siebie, a odkryte dla koni. Wozy pozostawały
niezabezpieczone pod sosnami.
Niemcy
w tym czasie spokornieli. Stali się normalni i przystępni.
Częstowali nas dzieci miętowymi pigułkami, które otrzymywali w
ramach dziennych przydziałów żywnościowych. Niekiedy dostał się
nam wojskowy sucharek.
Tymczasem
nasiliły się bombardowania i bezpośredni ostrzał radzieckiej
artylerii. Zapamiętałem trzy takie ogniowe nawały (nie licząc
codziennego nękania), z których jedną opisałem w tekście pod
tytułem: „Kartoflanka”. Głód zmusił nas do korzystania z
wcześniej przygotowanych sucharów, ziemniaków i koniny, której na
szczęście było pod dostatkiem, gdyż Niemcy dobijali ranne konie.
cdn...
czwartek, 11 lutego 2016
Sztambuch czyli pamiętnik
Według
„Słownika wyrazów obcych” Arcta sztambuch to książka do wpisu
lub rysunku przeznaczonego na pamiątkę. Innymi słowy sztambuch to
pamiętnik. Wśród inteligenckiej młodzieży pamiętnik
funkcjonował już od dziesiątek lat, chyba od XIX wieku. Nie mam
pojęcia jak sprawa z pamiętnikami ma się dziś. Czy nadal młodzież
szkolna prowadzi pamiętniki? Czy nadal dokonywane są wpisy i
rysunki w specjalnie do tego przeznaczonych albumach?
Wydaje
mi się, że dzieci odstąpiły od tej sympatycznej procedury,
pozwalającej wykazać się pomysłowością autora, jego
zdolnościami szczególnie graficznymi, gdyż wpisy były z reguły
sztampowe, powielane z pokolenia na pokolenie, niekiedy były
spontaniczne, szczere i nie pozbawione sentymentów.
W
zasadzie wszystkie gdyńskie dziewczyny w wieku szkolnym posiadały
własne pamiętniki, natomiast wśród chłopców pamiętniki
prowadzili tylko nieliczni. Po II Wojnie Światowej moda na
prowadzenie pamiętników nastała z końcem lat 40. ubiegłego wieku
i była powszechna wśród uczniów szkół podstawowych i średnich.
Wpisy do pamiętników robione były na zasadzie wzajemności
Wpisywali się koleżanki i koledzy z klasy. Rzadziej uczniom
wpisywali się nauczyciele.
Zwykle
wpis zajmował jedną stronę pamiętnika. Poza okolicznościowym
wierszykiem często znajdował się tam jakiś rysunek. Motywami
rysunków były serduszka, kwiatki, ptaszki lub stylizowane
satyryczno-komiczne postacie. Rysunki robiono ołówkiem, tuszem, a
barwiono kredkami, rzadziej akwarelą. Niekiedy tekst wpisu otoczony
był wianuszkiem kwiatków, a sam wpis starano się wykonać ozdobnym
pismem (co rzadko się udawało, zważywszy na powojennych uczniów z
dużymi brakami szkolnymi). Poza wpisem i rysunkiem z reguły
podawano datę wpisu, a niekiedy zaginano tóg strony, zdobiąc go
napisem „sekret”. W tym miejscu zamieszczano na przykład
wyznanie miłosne lub rysunek serca.
Wpisy
były na różnym poziomie, od cytatów poezji Asnyka czy
Mickiewicza, po amatorskie rymowanki. Poniżej prezentuję kilka
takich rymowanek pretendujących do poezji. Rymowanki te można
pogrupować na patriotyczne, miłosne, sentymentalne oraz
dydaktyczne. Oto wpis z roku 1946, gdy pamięć o wojnie była
jeszcze bardzo świeża i bolesna:
„Wojenne
wichry szumią nad światem,
Leją
się gorzkie łzy…
Na
polskiej ziemi pieśnią i kwiatem
Bądź
zawsze Ty.”
Inna
rymowanka:
„Gdy
w życiu Cię ktoś zrani,
A
w sercu ukaże się blizna,
Pamiętaj,
że więcej cierpiała
nasza
kochana Ojczyzna.”
I
kolejna patriotyczno – sentymentalna:
„Piękne
są róże perskiego ogrodu,
piękne
jest dziewczę polskiego narodu.
Polką
bądź zawsze, Polka bądź wszędzie,
To
każdy Polak kochać Cię będzie.”
A
oto próba rymowanki sentymentalnej:
„Gdy
opuścisz szkolne mury
i
w daleki pójdziesz świat,
wspomnij
mile, wspomnij czule,
koleżankę
z dawnych lat...”
I
religijno – patriotyczna:
„Idź
za Chrystusem,
dźwigaj
krzyż Jego,
bądź
dobrą Polką,
unikaj
złego.”
Pesymistyczno
– refleksyjna:
„Miłość
szczera nie umiera,
serce
moje kocha twoje…
A
gdy będziesz w grobie,
nie
zapomnę ja o Tobie.”
Rymowanka
o podobnej tonacji co poprzednia:
„Kiedy
skonam, kiedy umrę, kiedy już nie będzie mnie,
niech
ta karta Ci przypomni,
że
ktoś był co kochał Cię.”
A
teraz rymowanka bardziej religijna:
„Pij
ten kielich boskiej woli,
do
kropelki sącz,
a
twe serce co tak boli
z
bożym sercem złącz.
Niech
cichutko łzy Twe płyną,
do
Jezusa ran,
ziemskie
bóle wnet przeminą
i
pocieszy Pan.”
I
znów patriotyczno – religijna, tym razem z akcentem dydaktycznym:
„Mam
do Ciebie trzy prośby,
i
to bardzo skromne -
kochaj
Boga i Ojczyznę
i
pamiętaj o mnie.”
Również
do dydaktycznych rymowanek można zaliczyć:
„Idź
śmiało przez życie,
oglądaj
się co godzinę,
złap
szczęście za ogon
i
duś jak cytrynę.”
A z
rymowanek miłosnych zapamiętałem taką:
„Dwa
serca złączone, klucz rzucony w morze…
Nikt
nas nie rozłączy, tylko Ty o Boże.”
A na
koniec dydaktyczne ostrzeżenie:
„Na
górze róże, na dole mech,
nie
kochaj chłopców, bo to jest grzech.”
Subskrybuj:
Posty (Atom)