piątek, 14 czerwca 2013

Nasz pierwszy dok

Jak powszechnie wiadomo, naszą gospodarkę morską po I wojnie światowej, zaczynaliśmy od zera. Nasze nieliczne statki i okręty jakimi dysponowaliśmy z początkiem lat 20 – tych ubiegłego wieku w przypadku koniecznego remontu zmuszone były do korzystania z usług stoczni gdańskich. Tam je dokowano, aby dokonać przeglądu, bądź naprawy kadłuba, tam je konserwowano, a niekiedy też przeprowadzano niezbędne modernizacje. Uzależniało to naszą flotę od nie zawsze przychylnych gdańszczan, a także powodowały znaczne koszty.

W tym stanie rzeczy posiadanie własnych, należycie wyposażonych stoczni było sprawą oczywistą. To też, gdy jesienią 1927 roku z Pucka do Gdyni przeniesiono Warsztaty Marynarki Wojennej, sprawa posiadania własnego doku stała się priorytetem, bowiem niejednokrotnie załogi okrętów dokonując drobnych napraw zdane były na improwizację i ponad ludzki wysiłek.

Aby rozwiązać ten problem, już w 1929 roku inż. A. Patyrała opracował ogólny projekt budowy stalowego, pływającego doku. W oparciu o niego, nieco później opracowano projekt techniczny. Projekt ten przewidywał budowę doku o nośności 350 ton. Jego budowę wykonano w warunkach improwizacji, brak było bowiem odpowiednich pomieszczeń warsztatowych (traserni), narzędzi i doświadczenia. Brak też było wzorów i fachowej literatury z tego zakresu. W dużym stopniu trzeba było uciec się do metody prób i błędów.

Budowę rozpoczęto w 1931 roku, a wodowanie pierwszych stalowych pontonów, z których składał się dok, odbyło się już we wrześniu 1932 roku. Operacja ta odbyła się za pomocą starego dźwigu, który mógł unieść 50 ton, a wypożyczono go ze stoczni gdyńskiej. Montaż pontonów (5 dolnych i 2 bocznych) odbył się na wodzie. Wiosną roku następnego przystąpiono już do dokowania pierwszych okrętów na tym własnym urządzeniu.

Jak podaje pan Filipowicz w swojej interesującej książce pt. „Ludzie, stocznie i okręty” (do której zainteresowanych odsyłam), dok ustawiony został w basenie nr X, a jego mistrzem dokowym został były marynarz S. Świątek, który przez Modlin, Puck trafił do warsztatów na Oksywiu.

Pierwszym okrętem, który dokowano była kanonierka „Komendant Piłsudski”. Miało to miejsce 5 kwietnia 1933 roku.


Stosunkowo mały dok w trakcie dalszej eksploatacji, był znacznie przeciążony. To spowodowało,że w 1937 roku dobudowano do niego jeszcze dwa pontony zwiększając jego nośność do 500 ton.

środa, 12 czerwca 2013

Pozostały fragmenty fundamentów

Był jednym z najstarszych kościołów w naszej okolicy. Dziś liczyłby około 250 lat, a jak twierdzą niektórzy, wcześniej w tym miejscu stał inny drewniany kościółek. Na rozkaz hitlerowców rozebrali go pod przymusem mieszkańcy Orłowa i Kolibek, których tu zapędzono. Działo się to jesienią 1939 roku, tuż po wkroczeniu Niemców do naszego miasta. Rozbiórkę nadzorowali funkcjonariusze są, przybyli tu zapewne z Gdańska.

Mówiło się, że wandalizmu tego dopuszczono się w odwecie za opór naszej wojskowej placówki, broniącej Redłowa i Kolibek przed nacierającymi od strony Sopotu Niemieckimi oddziałami. Garstka obrońców powstrzymywała aż do 13 września 1939 roku przeważające oddziały gdańskich Niemców, broniąc od tej strony wtargnięcia do miasta.

A kościółek w Kolibkach był pod wezwaniem św. Józefa, barokowy, niewielki, zbudowany z cegły przez Józefa Przebendowskiego w 1763 roku. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem przylegał doń cmentarz i położona nieopodal kaplica. Później od 1876 roku, znajdowała się tu też szkółka katolicka i niewielki szpitalik dla ubogich z 4 łóżkami.

Szperając w dokumentach dotyczących tego kościółka sięgnąłem między innymi do pochodzącego z 1935 roku8 „Przewodnika po wybrzeżu polskim” pióra pana Winogrodzkiego – część I pt. „Orłowo Morskie”, w przekonaniu, że znajdę tam jakąś ciekawostkę z tego zakresu. Tymczasem znalazłem na stronie 14 tylko niewielką fotografię i dosłownie jedno zdanie które przytaczam”

„(...) wiedzie do parku, który ogrodzony
parkanem, całe wzgórze zamyka z tej strony
aż do szosy, przy której obok parku ściany
stoi samotnie kościół murowany.”

Parkan, o którym tu mowa to ogrodzenie Kolibek, bowiem ogrodzenie kościoła oraz nagrobki na cmentarzu również zostały zdewastowane. Przekonaliśmy się o tym, gdy przed laty całą rodziną odwiedziliśmy to miejsce, na niewielkim wzniesieniu pomiędzy jezdniami Alei Zwycięstwa, po przeciwnej stronie kompleksu handlowego „Klif”. Wtedy miejsce to zrobiło na nas wrażenie ponurego i zapuszczonego. Teraz teren jest już uporządkowany, a u jego podnóża znalazł się krzyż upamiętniający miejsce, na którym przed laty znajdował się kościół, o którym tu mowa.

Więcej na temat kościoła pod wezwaniem św. Józefa w Kolibkach znaleźć można w „Roczniku Gdyńskim” nr 7 z 1986 roku, gdzie jest teks pani Bieleckiej oraz w „Wiadomościach Gdyńskich” nr 11/1999 r., gdzie jest artykuł pana Wiszniowskiego.

niedziela, 9 czerwca 2013

Roman Dmowski w Gdyni

Odradzająca się z początkiem XX wieku Polska wydała trzech wielkich patriotów, którzy swoją działalnością przyczynili się do jej powstania i ukształtowania. Byli to Józef Piłsudski (1867 – 1935), Ignacy Jan Paderewski (1860 – 1941) oraz Roman Dmowski (1864 – 1939). Byli prawie równolatkami urodzonymi w trzeciej dekadzie XIX wieku. I chociaż ich życiowe drogi i polityczne przekonania, i losy były różne, mieli wspólny mianownik swojego życia, był nim patriotyzm wyrażający się w bezgranicznym umiłowaniu Polski. Pierwsze lata ich życia przypadają na okres po Powstaniu Styczniowym. To lata narodowej żałoby, ale też lata pozytywizmu i głębokiej wiary w zmartwychwstanie naszego państwa i powrotu Polski na mapę Europy.

Lecz nie o ich zasługach i życiorysach będzie tu mowa, a o epizodzie życia jednego z owej Wielkiej Trójki, mianowicie o pobycie Romana Dmowskiego w Gdyni, który jak się okazuje po raz pierwszy do naszego miasta przybył w lecie 1925 roku. Działo się to zatem, gdy Gdynia była jeszcze wsią, a budowa „murowanego miasta” stawiała pierwsze kroki.

Na ślad tej wizyty trafiłem przypadkowo w niewielkiej książeczce wydanej w Londynie przez Instytut Romana Dmowskiego w 1989 roku. Tam na stronach 56 – 57 notatka Stefana Sacha, która ukazała się w nr 7 z roku 1939 w Warszawskim Dzienniku Narodowym. W notce tej autor, uczestnik wyprawy Dmowskiego nad morze i do Gdyni podaje szereg szczegółów tego wydarzenia. Jak powszechnie wiadomo, Dmowski przebywając na Zachodzie między innymi w USA, Wielkiej Brytanii i Francji, a następnie jako kierownik naszej delegacji w Wersalu, poświęcił dużo wysiłku w celu uzyskania przez Polskę dostępu do morza, ale Bałtyku wcześniej na oczy nie widział. Nastąpiło to dopiero po latach, właśnie latem 1925 roku.

Jak podaje pan Sacha powodował nim między innymi sentyment rodzinny, bowiem babka Dmowskiego była rodowitą Kociewianką pochodzącą ze Starogardu.

Na Pomorze przybył Dmowski w towarzystwie byłych senatorów. Pierwsze kroki zawiodły Go nad Bałtyk w rejonie Pucka i Chłapowa. Tam w milczeniu, przez dłuższy czas przyglądał się morzu. Tu cytat z notatki Stefana Sacha: „(...) zwracając się wprost ku szumiącym falom, spojrzał nagle ku nam (...) miał łzy w oczach. Powiedział tylko tyle: było o co walczyć (...)”.

Z Chłapowa udano się do Gdyni. Tu wszedł Dmowski na wieżę ciśnień znajdującą się w pobliżu portu przy obecnej ul. Chrzanowskiego (dzisiaj w tym miejscu jest siedziba Portowej Straży Pożarnej), aby z niej popatrzeć na budujący się port. W tym samym dniu udano się też na Oksywie, gdzie odwiedził kościół pod wezwaniem Św. Michała Archanioła, a także grób Antoniego Abrahama, którego Dmowski poznał w Paryżu, gdy przed Traktatem Wersalskim trwała walka o polskość Pomorza i dostęp do Bałtyku.

Wracając do Warszawy poprowadzono trasę przejazdu przez Tczew i Starogard, czyli przez Kociewie, a więc przez krainę, gdzie Dmowski miał swoje korzenie.

sobota, 8 czerwca 2013

Harcerski pogrzeb

Harcerskich pogrzebów w Gdyni w czasie II wojny światowej i tuż po niej było kilka. Każdy z nich był niezwykły i wart oddzielnego upamiętnienia. Uczyniono to też w Gdyni stawiając przy ul. Świętojańskiej 43 – 45 w dniu 25 września 1966 roku pomnik ku czci gdyńskich harcerzy. Lecz nie o tym tu teraz będzie mowa, a o harcerzach zamordowanych w dniu 11 listopada 1939 roku na gdyńskim Obłużu.

Hitlerowcom chodziło o sterroryzowanie ludności gdyńskich peryferii. Najpierw zamordowano dwóch chłopców z Oksywia, za to, że zbierali porzucone polskie książki, a zaraz potem w dniu 11 listopada, dziesięciu na Obłużu. Datę mordu wybrano nie przypadkowo! Dzień ten to data odzyskania przez Polskę niepodległości. Z premedytacją więc hitlerowcy „czcili” nasze święto mordując masowo pod byle pretekstem, a nawet bez pretekstu. „Uczczono” więc tę datę mordami w Stutthofie, Szpęgawsku, w Piaśnicy, no i na Obłużu.

Zmarły przed laty, w 1991 roku inż. Mieczysław Filipowicz, mieszkaniec Oksywia i długoletni pracownik Stoczni Marynarki Wojennej, w swojej książce pt. „Ludzie, stocznie i okręty” (Wydawnictwo Morskie Gdański 1985 rok) mord ten tak opisuje:

„(...) Ranek 11 listopada 1939 roku zastał Obłuże, robotniczą dzielnicę Gdyni, otoczoną gęstym kordonem Wehrmachtu i Waffen – SS. Rozpoczęła się branka mężczyzn i młodzieży. Zagoniono wszystkich (...) pod gmach policji, gdzie nastąpiła selekcja. (...) wówczas cały sztab zaczął się przechadzać przed dwuszeregiem dzieci i wybierać 10 chłopców (...) po czy 10 z lewego skrzydła poprowadzono na wzgórze nieopodal kościoła.
Około godz. 11 tegoż dnia wykonano egzekucję. Trzy razy padła salwa plutonu egzekucyjnego (...) Oficer kierujący egzekucją dobił strzałami z pistoletu jeszcze żyjących. Do północy miejsca zbrodni pilnowało wojsko, w nocy podjechało auto. Zabitych przewieziono do odległego o 300 m zagajnika, gdzie ich zakopano.
W 1945 roku na miejscowym cmentarzu dokonano uroczystego pogrzebu pomordowanych.”

Tyle pan Filipowicz, a ja w tym miejscu dorzucę nieco osobistych wspomnień dotyczących tego pogrzebu. Otóż była to jesień, dni były szare i ponure, gdy do naszej drużyny harcerskiej dotarła wieść, że w najbliższą niedzielę na Obłużu odbędzie się uroczysta ekshumacja i pogrzeb pomordowanych, naszych kolegów harcerzy. Zdecydowano, aby na tę uroczystość z naszej drużyny wysłać delegację, minimum trzech druhów. Wybór padł na mnie. Z pobliskiego lasu koledzy przynieśli świerkowych gałązek. Wieniec uplotła moja mama i przybrała jakimiś kwiatami. W niedzielne popołudnie, tuż po obiedzie wyruszyliśmy przez łąki na Obłuże. Szliśmy na skróty, ale i tak wieniec był ciężki i trzeba go było nieść na zmianę. Na Obłużu zgromadziły się tłumy. Wolnym marszem ruszyliśmy w kierunku zagajnika. Ciała już ekshumowano, bo dół na skraju zagajnika był pusty. Kondukt towarzyszący trumnom posuwał się powoli. Do nowych mogił nie sposób się było dopchać, więc przekazaliśmy wieniec harcerzom z Obłuża, a sami ruszyliśmy w drogę powrotną, przez łąki do Cisowej.

Na najbliższej zbiórce naszej drużyny opowiedzieliśmy kolegom o naszych wrażeniach z pogrzebu i na rozkaz uczciliśmy pamięć pomordowanych na Obłużu harcerzy minutą ciszy.