Tekst chciałbym poświęcić pamięci mojej mamy Gertrudy.
Przed piętnastu laty, w listopadzie 1999 roku, opublikowałem we "Wiadomościach Gdyńskich" artykuł pod tytułem "Bulwy, kartofle, ziemniaki". Jeden z akapitów tekstu mówi o zupie ziemniaczanej, czyli kartoflance, która była popularnym daniem obiadowym jedzonym często na gdyńskich przedmieściach.
Ilekroć nie wiadomo było co przyrządzić na obiad, bądź gdy brak było pieniędzy na bardziej wyszukane danie obiadowe gotowano kartoflankę. Tak było w moim domu rodzinnym, tak było też u sąsiadów, znajomych i krewnych. W artykule z "Wiadomości Gdyńskich" wspominam o tym że zupę ziemniaczaną gotowano na zasadzie wańkowiczowskiej "zupy na gwoździu", co oznaczało, że poza ziemniakami wrzucano do niej włoszczyznę, czyli marchew, selera, cebulę itp., a następnie "zaciągano" zasmażką ze słoninki lub zaklepką z mąki. Kartoflankę zagęszczano makaronem i o ile pozwalał na to portfel wzbogacano wkładką mięsną.
W czasie wojny, a także w pierwszych, chudych latach powojennych, kartoflanki były "postne" i składały się głównie z wody i rozgotowanych ziemniaków. Taką zupę "do smaku" doprawiano już na talerzu płynem "maggi". W późniejszych latach, gdy zdarzało mi się korzystać z usług naszej gastronomi, nigdy nie trafiłem w karcie dań na kartoflankę. Widocznie zupę tę traktowano jako posiłek "domowy", nie nadający się do serwowania w lokalu gastronomicznym. W których zamawiano głównie rosół, barszcz ukraiński lub kołduny litewskie, a także flaczki - te niekiedy jako danie główne.
W latach mojej młodości "zaliczyłem" dziesiątki kartoflanek, z których jedną zapamiętałem do dziś, nie z uwagi na jej wyjątkowy smak, ale ze względu na okoliczności jakich została przygotowana.
Była połowa marca 1945 roku. Od kilkunastu dni zamieszkiwaliśmy w ziemiance, czyli bunkrze, nieopodal cisowskiego cmentarza. Korzystaliśmy z gościnności feldfebla Karola Schulza, Niemca żonatego z miejscową Kaszubką. Mieszkało nas tam 16 osób, łącznie cztery rodziny. Było ciasno, ale w naszym odczuciu bezpiecznie, schron był solidnie zbudowany przez podwładnych Schulza, a dodatkowo wkopany w zbocze Bieszków Górki. Z uwagi na ciasnotę w schronie przebywaliśmy głównie w nocy. W dzień , bo Cisowa nie była jeszcze ostrzeliwana, my dzieciarnia pętaliśmy się po okolicy. Między innymi po Ćmirowie i po obrzeżu lasu, gdzie zakwaterowani byli nasi koledzy.
Dorośli w tym czasie kopali własny bunkier i parali się codziennymi czynnościami - praniem, gotowaniem posiłków itp. Do gotowania służyła "koza" czyli żeliwny piecyk o jednej fajerce, który poza tym ogrzewał pomieszczenie. Kawę i herbatę gotowano wspólnie, ale "obiady" każda rodzina gotowała oddzielnie, korzystając z reglamentowanej żywności. Kolejka do piecyka była ustawiczna - od wczesnych godzin porannych do wieczora.
Pewnego poranka mama zdecydowała, że udamy się do naszego mieszkania i tam bez tłoku i pośpiechu ugotujemy kartoflankę. Zabraliśmy tylko nasz duży garnek, bo ziemniaki, opał i woda były w miejscu zamieszkania. Około godziny 11:00 gotowanie kartoflanki zbliżało się do końca. Sposobiliśmy się prawie do powrotu do "naszego" bunkra gdy rozpętało się piekło. Nawała ogniowa rosyjskiej artylerii, warkot pikujących samolotów, detonacje bomb i serie z broni pokładowej utworzyły kumulujący się huk, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Ukryliśmy się z mamą w piwnicy, przywarliśmy do ściany i czekaliśmy na kolejny wybuch. Kanonada trwała kilkadziesiąt minut, a gdy ucichła ruszyliśmy do schronu. Mama niosła ciężki garnek zupy, a ja nieco ziemniaków na kolejny posiłek. Bieg był uciążliwy bo wiódł przez zaorane pola, na skróty, w kierunku cmentarza, tam gdzie dzisiaj są ulice Morska i Lniana. Gdy zbliżyliśmy się do cmentarnej bramy nastąpiła druga odsłona nawały. Przywarliśmy do murowanych słupków bramy cmentarnej i obserwowaliśmy to co działo się wokół. Wybuchy bomb i pocisków, ewolucje rosyjskich samolotów, ścinane przez pociski sosny w pobliskim lesie i oszalał konie, biegnące przez pole w pobliżu Babskiego Figla. Ten drugi akt nawały był trochę krótszy od pierwszego. Gdy rozdygotani trafiliśmy w końcu do schronu, odeszła nam ochota na kartoflankę.
czwartek, 11 grudnia 2014
wtorek, 25 listopada 2014
Ćmirowo – zmiany w krajobrazie - część 2
Rzeczka, czyli Cisowski Potok
Ma ponoć około 4 km długości i wypływa w lesie nieopodal
Łężyc. Płynie przez Pustki Cisowskie, omija lesiste pagórki, łukiem omija
Cisowę i koło Starej Szkoły – pod mostkiem płynie na teren łąk. Tam podobno
łączy się z Potokiem Chylonki, by wspólnie wpłynąć do Zatoki, w rejonie
gdyńskiego portu, a ściślej Terminalu Kontenerowego...
W czasach mojego dzieciństwa woda w tej rzeczce (bo tak o tym
mówili miejscowi), była zimna i krystalicznie czysta. Przed laty były tu
podobno pstrągi. Później pływały tam tylko cierniki, kijanki, rzadziej minogi i
żaby. Wtedy brzegi potoku były nieuregulowane i koło Starej Szkoły pojono
krowy, pędzone na łąki.
My, ćmirowska dzieciarnia, właśnie tu przy szkole
korzystaliśmy z kąpieli w rzeczce, bowiem na plażę do Gdyni trzeba było
dojeżdżać, a to było wtedy kosztowne. Potok był płytki, sięgał nam do kolan,
był więc bezpieczny dla kąpiących się dzieci. Poza kąpielą, w potoku tym
łapaliśmy do słoików kijanki lub cierniki, wyławialiśmy owoce, które spadły tu
z pobliskiego, starego sadu Juńskich, a także wchodziliśmy pod mostek. Ta
ostatnia czynność była szczytem dziecięcej odwagi, bowiem sklepienie mostku
było niskie, ciemne, przejście długie, a w dodatku istniała opinia, że pod
mostkiem są wodne szczury. O ile pamiętam – nikt nigdy nie przeszedł pod całym
mostkiem, chociaż próbowano.
Łąki
Zaraz za torem kolejowym były łąki, które częściowo
uprawiano. O ile pamiętam były tu tylko trzy zabudowania. Później zabudowań
stopniowo było coraz więcej. Przy zabudowaniach gospodarze uprawiali ziemniaki
i buraki. Za torami też były łąki, i tam wypasane było lokalne nieliczne krowy
i kozy. Już po wojnie na nasypie kolejowym i przy gospodarstwach, wypasaliśmy z
bratem nasze kozy, to był nasz sposób na wakacyjną nudę.
Las
Las był dla nas ćmirowiaków bardzo ważny. Z lasu czerpaliśmy
różne korzyści, stąd czerpaliśmy drewno na opał, chrust i szyszki na podpałkę,
stąd pochodziło zbierane corocznie runo leśne – jagody i grzyby. Znaliśmy
„miejsca”, gdzie było najwięcej czarnych jagód, gdzie rosły maliny i jeżyny, a
także miejsca w lesie na różne gatunki grzybów.
Na jagody i grzyby chodziło się całymi rodzinami lub grupami
sąsiedzkimi, zwykle w niedzielę, bo tylko ta była niepracująca.
W czasie wojny, a właściwie pod jej koniec, las był nam
schronieniem. Tu na jego obrzeżach mieszkańcy wybudowali liczne schrony,
korzystając z sosnowych pni jako budulca. Tu wreszcie chodziło się na
świąteczne spacery, a młodzi tu szukali ukrycia w czasie randek.
Zabudowania
Zabudowania na Ćmirowie były niejednolite, chociaż w lepszej
kondycji niż te na Demptowie, Pustkach Cisowskich, Meksyku oraz na pagórkach
Grabówka. Na Ćmirowie były liczne budynki mieszkalne murowane i otynkowane.
Sporo też było tu domów piętrowych, a jak już wcześniej wspomniałem, Lubner
wybudował przy ul. Owsianej dom czynszowy, dwupiętrowy, dla kilkunastu
najemców. Poza domami wybudowanymi w latach 20 – tych ubiegłego wieku
znajdowało się tu również kilka domów pochodzących zapewne z XIX wieku.
Nieopodal „Cisowianki” w cieniu starych lip, stał do lat 70 – tych ubiegłego
wieku, dworek o konstrukcji szachulcowej. Obiekt ten doprowadzono do ruiny,
chociaż był niewątpliwie zabytkiem, a następnie rozebrano, uzyskano plac pod
budowę szkolnego molocha. Parę starych chat było przy ul. Pszenicznej i
rzeczce. Były to chaty miejscowych gospodarzy. O wieku tych domów świadczyły
drzewa je otaczające, równe wzrostem tym, które rosły wzdłuż ul. Chylońskiej.
Większość zabudowy w ówczesnym Ćmirowie pochodziło z czasu
budowy portu w Gdyni, mieszkańcy pochodzili z całej Polski, bowiem przyjeżdżali
do Gdyni „za chlebem”, i osiedlali się wśród miejscowej ludności na przedmieściach,
po latach stanowili już jedność, bez podziału na swoich i obcych.
Szkoły
W okresie przedwojennym były na Ćmirowie dwie szkoły, a
właściwie klasy szkolne, które mieściły się w różnych miejscach. Istniała stara
szkoła przy rzeczce, kilka klas mieściło się w domu Stencla na ul. Jęczmiennej.
Poza Ćmirowem, przy ul. Chylońskiej w domu nauczyciela Mielczarskiego, także
mieściło się kilka klas. tak było do jesieni 1939 roku, gdy Niemcy uruchomili
wybudowaną wcześniej szkołę, której nadano nr 17, pisałem już na blogu i w
„Roczniku Gdyńskim” nr 14, o tej szkole.
czwartek, 13 listopada 2014
Ćmirowo – zmiany w krajobrazie. Część 1
Do osiedla tego mam zrozumiały sentyment. Tu bowiem
mieszkałem przez 18 lat mojego życia (1938 – 56). Tu spędziłem młodość, a
wcześniej dzieciństwo, które przypadło na czas wojny. I chociaż ten był trudny,
często chłodny i głodny, wspominam go z sentymentem, bowiem spędziłem go wśród
bliskich, obojga rodziców i rodzeństwa.
O osiedlu tym pisałem już kilkakrotnie. Spory historyczny
tekst znalazł się w „Roczniku Gdyńskim” nr 15/2003, tam w ostatniej części
tekstu wiadomości dotyczące Ćmirowa z II połowy XX wieku, a głównie z okresu powojennego, gdy nastąpił
dynamiczny rozwój osiedla oraz wspomniane w nagłówku niniejszego tekstu zmiany
w krajobrazie (w tym miejscu jedno sprostowanie do w/w „Rocznika Gdyńskiego” -
otóż ul. Lniana i istniejące przy niej osiedle domków jednorodzinnych znalazło
się na polu przy starym cmentarzu, a nie jak błędnie podano, na terenie tego
cmentarza, który nadal funkcjonuje).
Na cmentarzu tym od kilkudziesięciu lat spoczywają moi
rodzice i sporo kolegów „z podwórka” i szkoły. Odwiedzając ich groby, zawsze
mimochodem odwiedzam Ćmirowo i podziwiam zmiany jakie tu nastąpiły. Ze starego
Ćmirowa pozostało już niewiele, a i to co pozostało poddano renowacji i
„kosmetyce”. W tym stanie rzeczy zdecydowałem się na sporządzenie szkicu
dawnego Ćmirowa – tego przed przebudową, aby zachować jego wygląd dla
zainteresowanych. Opracowując szkic posłużyłem się głównie pamięcią, co mogło
wpłynąć na jego dokładność. Inną wadą szkicu jest zachwianie proporcji i
odległości pomiędzy prezentowanymi obiektami. Pomimo tych wad zdecydowałem się
na zamieszczenie schematu osiedla na moim blogu w przekonaniu, że starym
Ćmirowiakom odświeży wspomnienia, a młodym pozwoli zrozumieć jak dawne Ćmirowo
wyglądało.
Komentarz do szkicu Ćmirowo
Granice osiedla
Ćmirowo jako część Cisowej nie posiada wyraźnie określonych
granic. Przyjąć można, że Ćmirowo było zalążkiem Cisowej, której najstarsza
część znajdowała się w rejonie dzisiejszej ul. Pszenicznej – wzdłuż Cisowskiego
Strumienia, sięgając po obecną ul. Zbożową. W kierunku lesistych pagórków od
późnej powstałej dzisiejszej ul. Chylońskiej, rozciągały się pola, należące
(względnie dzierżawione) przez kilku osiadłych zagrodników. Po przeciwnej
stronie tego fragmentu Pradoliny Kaszubskiej rozciągały się łąki i bagniska,
sięgające aż po wzniesienie Kępy Oksywskiej. Tak więc miało Ćmirowo w zasięgu
ręki – pola uprawne, zarybiony strumień, las i łąki – słowem wszystko, co było
potrzebne do życia. Przeprowadzenie przez to osiedle szosy, a następnie pod
koniec XIX wieku kolei żelaznej, niewiele zmieniło w codziennym bytowaniu
mieszkańców, prowadzących głównie gospodarkę naturalną (czytaj
samowystarczalną). Sporadycznie tylko ćmirowiacy prowadzili wymianę towarową z
rybakami z Oksywskich Piasków (w relacji towar za towar). Z sąsiedztwa Gdańska,
Pucka, a później Wejherowa, korzystano bardzo rzadko, nabywając tam głównie
towary przemysłowe.
Drogi i ulice
Do połowy la 70. ubiegłego wieku drogi na Ćmirowie były
piaszczyste. Jedynie ul. Chylońska posiadała bruk i fragmenty chodnika
przeznaczonego dla pieszych. Zasadnicze zmiany w tym zakresie nastąpiły po
wejściu budownictwa mieszkaniowego na terenie Ćmirowa i Strasznicy. Wtedy też
pociągnięto dwupasmową ul. Czerwonych Kosynierów przez pola Cisowej i Ćmirowa,
odcinając cały łuk ul. Chylońskiej, i tym skrótem wychodząc na obrzeża Janowa.
Pozostawiając (jako skansen?) część zabudowy Ćmirowa – wybudowano nowe osiedle
Sibeliusa oraz liczne wieżowce przy ul. Owsianej, którą też zaasfaltowano.
Kolejny skok zmian w układzie dróg i w zabudowie nastąpił po uruchomieniu
przystanku SKM Gdynia – Cisowa, co nastąpiło 22 grudnia 1997 roku. Kolejne
zmiany i modernizacja ul. Morskiej i Owsianej przeprowadzono na przełomie lat
2013/14, instalując między innymi sygnalizację świetlno – dźwiękową na
przejściach dla pieszych, poszerzając jezdnię oraz wymieniając całkowicie
asfalt. Nieco wcześniej powstała w Ćmirowie nowa ulica Lniana, zginęła
natomiast ulica Kłosowa włączona do ul. Morskiej. Równocześnie zginęły pola
uprawne, a nawet większość przydomowych ogródków.
Pola
W czasach minionych lat, a więc w okresie przed zabudową
części Ćmirowa, w połowie lat 70. ubiegłego wieku, znaczną część
dzielnicy stanowiły pola uprawne (często ugory). Zabudowania mieszkalne i
gospodarcze – o których więcej poniżej – skupiły się głównie przy ul.
Jęczmiennej i Słomianej. Ul. Owsiana zabudowana była tylko częściowo, a ul.
Kłosowa jednostronnie to znaczy po stronie parzystej. Po nieparzystej mieściły
się tylko dwa parterowe baraki nr 1 i 3, a dalej aż po cmentarz i las
rozciągały się pola. Również niezabudowana była ul. Owsiana, przy której od
domu Lubnera, aż po Babski Figiel rozciągały się pola. Sięgały one po ul.
Zbożową. Pola ciągnęły się poza tym pomiędzy Ćmirowem a Strasznicą. Tam często
były ugory – z uwagi na piaszczystą glebę. Okresowo uprawiano tam ziemniaki lub
siano, dla wzbogacenia gleby w azot.
Pole po lewej stronie ul. Owsianej na znacznej długości
odgrodzone było od osiedla płotem, dość wysokim i szczelnym. Przez szpary
między deskami śledziliśmy porastanie żyta, a następnie w czasie żniw, przez
dziurę w płocie wchodziliśmy na pole, aby pomagać żniwiarzom. W zimie na płocie
tym opierały się śnieżne zaspy, blokujące drogę na cmentarz. Później płot
zniknął. Stało się to zapewne wiosną 1945 roku, a dokonali tego Niemcy, którzy
zużyli płot na opał oraz jako środki maskujące samochody, które przez
kilkanaście dni ustawiono pomiędzy domami Ćmirowa.
Na ćmirowskich polach w latach 20 – tych ubiegłego wieku
wytyczono ulice Jęczmienną, Kłosową i Słomianą. Wtedy też w tym rejonie
wybudowano sporo domków i baraków mieszkalnych. Zwykle budowano na
dzierżawionych od Leona Lubnera gruntach. Jak przed laty poinformowała mnie
Pani Helena Pałczyńska – córka tego gospodarza – uporządkowanie spraw
własnościowych tych gruntów nastąpiło dopiero w latach 70 – tych ubiegłego
wieku (zapewne z budową w rejonie ul. Owsianej wieżowców i pawilonów handlowych
oraz przeprowadzenie tędy dwupasmowej jezdni ul. Morskiej, wtedy Czerwonych
Kosynierów).
Na polach Lubnera – po wojnie użytkowanych przez Kazimierza
Głodowskiego – uprawiano głównie żyto i ziemniaki. Innych zbóż nie uprawiano.
Niekiedy pola te odpoczywały i wtedy na tych ugorach pasły się kozy, a my
dzieci mieliśmy tam nasze place zabaw i boiska.
Ogrody i sady
Kilka starych drzew owocowych rosło w rejonie ul. Pszennej to
jest w części starego Ćmirowa. Stara grusza rosła przed domem Piątka i chatą
Buszów. W sadzie Potrykusów rosła stara jabłoń, rzadko owocująca. Stare,
chociaż znacznie młodsze drzewa owocowe były w ogrodzie przy Starej Szkole.
Wszystkie pozostałe drzewa – sądząc po ich wzroście i kondycji – pochodziły z
czasu budowy domków „nowego” Ćmirowa, a więc z połowy lat 20. ubiegłego
wieku.
W przydomowych sadach rosły głównie wiśnie. Wzdłuż płotów
krzaki agrestu i porzeczek. Uprawiano też śliwy, w różnych odmianach. Zdarzały
się też pojedyncze drzewa papierówek, pilnie strzeżonych przez właścicieli
przed „pachtującymi” chłopakami.
Zwykle sad i ogród stanowiły jedno. W ogródkach od strony
ulicy sadzono głównie kwiaty. Rosły tu więc – już od wiosny – przebiśniegi,
rzadziej krokusy, a później nagietki, maki i lwie paszcze. Jesienią pojawiały
się tu astry, a wcześniej piwonie. Przed wieloma domami, w kącie ogrodu,
zieleniły się krzewy bzu. Już od późnego lata w ogrodach dominowały dalie, ich
kwiaty były dumą ogródków.
O ile rozmiary działki na to pozwalały, na zapleczu domu
uprawiano głównie warzywa smakowe – seler, pietruszkę, por, marchew i często
sałatę i rzodkiewkę. W czasie wojny i tuż po niej, uprawiano w ogródkach tytoń,
którego były dwa gatunki – kwitnący żółto, o wydłużonych liściach i kwitnący na
biało. Uprawa tytoniu podyktowana była skąpymi przydziałami kartkowymi
papierosów i tytoniu w czasie okupacji, stanowiła zatem uzupełnienie tej używki
dla nałogowych palaczy.
O sady i ogródki dbano z pełnym zaangażowaniem. Drzewka
owocowe bielono i przycinano, chwasty i opadłe liście palono, a glebę w
ogródkach nawożono nawozem naturalnym, pochodzącym od hodowanych zwierząt.
Ciąg dalszy nastąpi...
poniedziałek, 27 października 2014
Koński cmentarz
O ile wiem, na temat tego cmentarza dotąd nie pisano. Przed
paroma laty W. Kwiatkowska i jej córka M. Sokołowska wydały książkę o gdyńskich
cmentarzach, ale ta dotyczy cmentarzy „ludzkich”. O cmentarzu „końskim”, jak
dotąd nie pisano. A wiedzieć wypada, ze w wiosennych walkach o wyzwolenie Gdyni
w 1945 roku, obok ludzi ginęły też – i to masowo – konie. Brało się to z tego,
że obaj przeciwnicy w działaniach wojennych korzystali z koni. Konie ciągnęły
działa, dowoziły na linię frontu amunicję i prowiant, odwoziły do szpitali
polowych rannych itd.
w czasie bezpośrednich wojennych działań – nalotów,
artyleryjskiego ostrzału i przy użyciu broni ręcznej i maszynowej – słowem
zawsze wtedy, gdy ludzie korzystali ze schronów i okopów – konie pozostawały na
odkrytym terenie (najwyżej w płytkich, ziemnych okopach bez przykrycia), gdzie
raziły je pociski i odłamki. W tym stanie rzeczy, końskich trupów przybywało w
zastraszającym tempie, w miarę nasilania się walk.
Leżały one wszędzie. Na miejscach gdzie raziła je śmierć. Na
placach i ulicach, na chodnikach i jezdniach, na podwórkach i polach, na
obrzeżach lasu i na terenie portu, w śródmieściu i na osiedlach... Jeszcze
trwały walki na Kępie Oksywskiej, gdy ocalali w mieście gdynianie spontanicznie
przystąpili do uprzątania końskiej padliny. Kwiecień 1945 roku nie był
wprawdzie ciepły, ale już czuć było miejscami, mdlący, słodkawy odór
rozkładającej się padliny. Do jej grzebania wykorzystywano leje po bombach i
pociskach, okopy i opuszczone schrony, a nawet nierówności terenu. W
przeważających przypadkach zabite konie grzebano na miejscu, bądź w niewielkiej
odległości ich padnięcia. Chodziło o pośpiech, o to, aby zdążyć przed letnimi
upałami. Poza tym dysponowano tylko łopatami, a to określało „technologię”
grzebania. Sporadycznie korzystano ze szwendających się „bezpańskich” koni.
Wtedy padlinę przywiązywano liną za tylne nogi i koń wlókł swojego martwego
„towarzysza” do najbliższego dołu.
Tak było na początku i tak było na przedmieściach. Nieco
później, gdy utworzyła się Milicja Obywatelska, końskie „pogrzeby” nabrały
bardziej zorganizowanego charakteru. Poza ochotnikami, do prac tych pędzono
pozostałych w mieście cywilnych Niemców. Dla śródmieścia wyznaczono miejsce na
koński cmentarz – na terenie starej cegielni (dzisiaj jest w tym miejscu
centrum handlowe „Riviera”). Konie grzebano w płytkich grobach, które
zasypywano piaskiem z urwiska. Świadkowie twierdzą, że padliny tej było setki
sztuk. Teraz po latach, tylko nieliczni mieszkańcy naszego miasta pamiętają, że
w miejscu tym znajduje się wojenny, koński cmentarz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)