czwartek, 31 października 2013

Gdyńska specjalność – kątownictwo

Komandor Edward Obertyński, długoletni prezes Towarzystwa Miłośników Gdyni i autor licznych książek o naszym mieście, opowiadał mi kiedyś interesujące wydarzenie. Otóż do budującej się Gdyni, przybył pod koniec lat 20 – tych ubiegłego wieku, sprytny lwowianin. Dysponował niewielkim kapitałem około 100 złoty. Za pieniądze te nabył od miejscowego Kaszuba niewielką parcelę. Dysponując aktem własności zwrócił się do któregoś gdyńskiego banku o kredyt. Za uzyskane pieniądze postawił niewielki pawilon handlowy, którego pomieszczenia wydzierżawił. Za pieniądze uzyskane z czynszu dobudował piętro nad owym pawilonem. Tam urządził mieszkania, które również wynajął lokatorom za dość wysoki czynsz. Z uzyskanych w ten sposób pieniędzy spłacił wcześniej zaciągnięty kredyt i wnet nabył kolejną działkę budowlaną. Jako „posesjonat” stał się rychło szanowaną w mieście osobą. Czy „wżenił” się do którejś kaszubskiej, zamożnej rodziny miejscowych milionerów, pan Edward nie zdołał ustalić, a może nie chciał ujawnić nazwiska spryciarza. Osobiście znam również podobne przypadki sprytnego i szybkiego wzbogacenia się ludzi w naszym mieście, którzy tu przybyli z przysłowiową „jedną walizką”.

Jednak nie wszystkim przybywającym do Gdyni „farciło”. Większość przybyszów miała trudny start. Tych były tysiące. Zwykle przybywali do krewnych lub znajomych, którzy już w Gdyni się zakotwiczyli to znaczy mieli pracę i dach nad głową, co prawda w slumsach Grabówka lub Kacka, ale zawsze. Natomiast ci przybysze, którzy nie mogli zatrzymać się u najbliższych, na czas przejściowy kwaterowali u właścicieli baraków jako tak zwani kątownicy, czyli osoby zamieszkujące kątem. Zjawisko to było w Gdyni, z czasu budowy miasta, dość częste. Podobnie jak opisany lwowski cwaniak (chociaż na mniejszą skalę) w baraku wybudowanym na dzierżawionym gruncie jedno pomieszczenie przeznaczali dla kątowników. Tam ustawiano kilka prowizorycznych, zwykle drewnianych, systemem gospodarczym skleconych prycz, z siennikiem i kocem. Za taki nocleg kasowali od 50 groszy do 1 złotego za nocleg. Opłatę pobierano zwykle z góry za cały tydzień. Wtedy stawkę obniżano do 5 zł.

Interes prosperował, bowiem w mieście brak było miejskich bądź kościelnych noclegowni, a warunki pogodowe zwłaszcza jesienią i zimą, uniemożliwiały spanie „pod chmurką”, na plaży lub w pobliskim lesie.
                                                                                                            
Owe „noclegownie” kątownicze obsługiwali głównie mężczyźni, których w Gdyni przebywało najwięcej, a ich napływ w poszukiwaniu pracy był też największy.

poniedziałek, 28 października 2013

Kolibki – co dalej?

Zasięg tej dzielnicy Gdyni, a także jej przeszłość są dobrze znane. Gorzej natomiast przedstawia się przyszłość Kolibek, bowiem stan prawny folwarku i przyległych ziem budzi kontrowersje. W wieczornym  wydaniu „Panoramy”, regionalnego serwisu informacyjnego nadanego w dniu 14 października 2013 roku, poinformowano, że w Szwecji odnalazł się spadkobierca Kolibek, który występuje na drogę sądową w celu odzyskania należnego mu spadku.

Tak więc tereny ograniczone Sweliną z jednej strony, a potokiem Kaczym z drugiej, wraz z folwarkiem i zabudowaniami pałacowymi mogą zmienić właściciela. Nie mnie jednak rozstrzygać ten niewątpliwie zawiły prawniczo przypadek. Od tego są odpowiednie sądowe instancje i ludzie o stosownych kwalifikacjach. Ja natomiast zdecydowałem się na zaprezentowanie nieco informacji o Kolibkach, tych historycznych, które dopiero w 1935 roku wraz z Orłowem dołączono do naszego miasta.

Pierwszy zapis historyczny dotyczący Kolibek pochodzi z krzyżackiego zapisu z 1342 roku, jest więc o kilkadziesiąt lat młodszy od tego dotyczącego Gdyni z 1253 roku. Liczący 24 łany majątek ziemski przechodził często z rąk do rąk. Władali nim wielmoże polscy (kaszubscy), a także patrycjusze gdańscy. Ze znanych historycznych nazwisk właścicieli Kolibek wymienić warto Jakuba Wejhera, siostrę króla Jana III Sobieskiego z Radziwiłłów Katarzynę, Marię Kazimierę Sobieską, wdowę po Królu Janie III, jej synów Aleksandra i Jakuba, a następnie starostę puckiego Piotra Przebendowskiego. Ten przekazał majątek swojemu bratu Mateuszowi. Po 1782 roku majątek przeszedł w ręce cudzoziemców, Anglika Aleksandra Gibsona, a następnie Niemców. Z początkiem XX wieku, konkretnie w 1911 roku, majątek Kolibki kupił berliński Bank Ziemski. Po I wojnie światowej, w 1919 roku, od Niemca Waltera Schutze, Kolibki za kwotę 2500000 marek nabył Witold Kukowski. Ten pomorski patriota dał się poznać z gościnności i rozbudowy kolibkowskiego pałacu.

Hitlerowskim gdańszczanom Kukowski źle się kojarzył, wszak Kolibki były rodzajem zapory pomiędzy polską Gdynią, a Wolnym Miastem Gdańsk. Dowodem tego były wielodniowe walki polskich obrońców w tym rejonie, we wrześniu 1939 roku.

Swoją nienawiść Niemcy wyłądowali po zajęciu Kolibek, Orłowa i Gdyni. W Kolibkach rozebrano kościół pod wezwaniem świętego Józefa, a groby na przykościelnym cmentarzu zrównali z ziemią, w tej liczbie grób dr T. Zegarskiego. Eksterminacji też poddano rodzinę Kukowskiego. Jego już jesienią 1939 roku zamordowano w Piaśnicy. Żonę i jej siostry oraz jedną z córek zesłano do obozu Rawensbruck. Drugą córkę zamordowano w Oświęcimiu. Brat Kukowskiego Olgierd spędził całą wojnę w Dachau.

Po wojnie niedobitki rodziny Kukowskich w ramach pomocy humanitarnej szwedzkiego Czerwonego Krzyża znalazły się w Szwecji. Syn Olgierda Kukowskiego Bogdan nadal żyje wraz z rodziną w Szwecji. To zapewne On podejmuje starania o odzyskanie spadku, który za czasów PRL – u przeszedł na własność Skarbu Państwa.


Jakie będą dalsze losy Kolibek czas pokaże...

sobota, 26 października 2013

Jesienne refleksje

Jako mieszkaniec Witomina, często przejeżdżam obok cmentarza, tego „witomińskiego” jak go nazwano, a który od lat służy mieszkańcom Gdyni, a nie tylko naszej dzielnicy. Patrząc na równe rzędy grobów, wytyczone alejki, lampy elektryczne włączone po zmroku, a ostatnio także na nową, stylową cmentarną kaplicę, nachodzą mnie wspomnienia i refleksje związane z tym miejsce. W pogrzebie na tym cmentarzu uczestniczyłem pierwszy raz bodaj w 1951 roku. Wtedy to, z gronem kolegów odprowadzaliśmy na miejsce wiecznego spoczynku ojca naszej szkolnej koleżanki Krystyny, która nawiasem mówiąc przeżyła go zaledwie o kilka miesięcy i zmarła jeszcze przed napisaniem matury.

Po kilku latach przerwy nastąpiła seria pogrzebów rodzinnych i znajomych. W wieku 44 lat na cmentarz trafiła moja siostra Wanda, a później jeszcze dalsi i bliżsi znajomi. W pogrzebach niektórych z nich, o ile byłem o nich powiadomiony, uczestniczyłem osobiście, o innych dowiadywałem się po fakcie. Bywało i tak, że odwiedzając groby Teściów lub Siostry i Szwagra, natrafiałem na nagrobki znajomych, o których śmierci nie miałem pojęcia.

Z czasem, gdy „po drugiej stronie” było już więcej krewnych i znajomych niż wśród żywych, sięgnąłem do tekstu Edgara Milewskiego pt. „Ostatni port gdynian” („Rocznik Gdyński” z 1979 roku), gdzie jest kopalnia informacji o cmentarzu witomińskim. Przytoczę tylko dwie ciekawostki, otóż cmentarz powstał w 1929 roku, a pierwszy tu pochowany był 10 letni chłopiec nazwiskiem Henryk Dybowski, zmarły tragicznie w wypadku budowlanym. Jak na ironię, niebawem zmarł też redaktor Milewski, którego pochowano na opisywany cmentarzu.

Po kilku latach w 2003 roku, ukazała się książka W. Kwiatkowskiej i M. Sokołowskiej pt. „Gdyńskie cmentarze”, mówiąca między innymi o cmentarzu witomińskim, w której Autorki zgromadziły całą dostępną wiedzę z zakresu naszych nekropolii. Wnet też jedna autorka tej książki, Wiesława Kwiatkowska zmarła. Na blogu jest o Niej tekst.

W międzyczasie opublikowałem kilka tekstów poświęconych pogrzebom i cmentarzom, ukazały się one między innymi na blogi i w kilku gazetach lokalnych i nie tylko.

czwartek, 24 października 2013

Teofil Zegarski - Z Heidelbergu do Gdyni

Jego droga do naszego miasta była długa i pokrętna. Zanim ten Kociewiak urodzony w okolicach Starogardu przybył do naszego budującego się miasta i stał się jednym z jego „budowniczych”, odbył wieloletnie studia w niemieckich uniwersytetach. Uzyskał tytuł doktora filozofii, ukończył pedagogikę, był przez pewien czas wykładowcą jednego z najstarszych europejskich uniwersytetów w Heidelbergu. Gdy po I wojnie światowej wybuchła Polska, ten pomorski patriota, powrócił do kraju już w 1919 roku.

Początkowo doktor Teofil Zegarski osiedlił się wraz z rodziną w Wolnym Mieście Gdańsku, zamierzając prowadzić działalność pedagogiczną wśród tamtejszej Polonii. Wkrótce jednak został przez pomorskiego wojewodę przeniesiony do Torunia, gdzie powierzono mu kolejno szereg odpowiedzialnych funkcji w Kuratorium Oświaty między innymi mianowano go wizytatorem na Polesiu. Przypuszczam, że dr. T. Zegarski źle znosił ową działalność na obcym mu kulturowo terenie, i to zapewne zdecydowało o jego powrocie na Pomorze. Wybrał budującą się Gdynię, aby tu na własny rachunek podjąć się organizacji szkolnictwa średniego. Jest lato 1927 roku, gdy dr Zegarski rusza z pierwszą w naszym mieście szkołą średnią. Tworzy prywatne, koedukacyjne gimnazjum, do którego sprowadza znanych pomorskich nauczycieli.

Szkoła dr. Zegarskiego nie dysponuje odpowiednim, własnym lokalem, skazana więc jest na wynajem pomieszczeń szkolnych. Od właściciela Kolibek, Witolda Kukowskiego nabywa budynek po dawnej gospodzie, przy ówczesnej Szosie Gdańskiej (obecnie Aleja Zwycięstwa), tu będzie internat dla uczniów spoza Gdyni, natomiast sale lekcyjne znalazły się na Kamiennej Górze, w willi „Promienna”.

Na dłuższą metę jest to sytuacja nie do przyjęcia. Rusza więc budowa własnego obiektu szkolnego, finansowanego z zaciągniętego kredytu bankowego. Budynek projektuje rodak dr Zegarskiego, pochodzący ze Starogardu inżynier Jan Pilar. Niebawem, wiosną 1931 roku budynek szkolny jest gotowy. Od jesieni tego roku szkoła startuje. Liczy 200 uczniów, a nauka odbywa się na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum humanistycznego. Szkoła jest nowoczesna, dobrze wyposażona, z własnymi gabinetami i pracowniami.

Nieco wcześniej, bo latem 1928 roku, oddano do użytku Szkołę Podstawową nr 1 przy ul. 10 lutego, ale tę finansowano ze środków publicznych, tak więc jej kierownik Jan Kamrowski „przyszedł na gotowe”.

Dobrą passę szkoły przerywa śmierć dr. Zegarskiego, która przerwała jego aktywną działalność w wieku zaledwie 52 lat. Rok później, jesienią 1937 roku, szkołę wydzierżawili Jezuici, którzy tu nadal prowadzili działalność oświatową.

W Orłowie po działalności dr. Zegarskiego zachował się budynek jego szkoły, na której jest tablica upamiętniająca jego pamięć, a od niedawna, także ulica jego imienia, w pięknym miejscu tuż przy plaży w Orłowie.