Obecnie wkraczające w dorosłe życie
pokolenie, uciążliwości tej nie zna, bowiem zwykle braki towarowe
w czasach PRL – u kojarzone są z kartkami i octem na półkach.
Dolegliwość, o której dziś kilka
słów, była najbardziej długotrwała, z czasem spowszedniała i
w konsekwencji weszła do PRL –
owskiej codzienności. Mowa tu o tak zwanych bezmięsnych
poniedziałkach, które wprowadzono dnia 1 lipca 1959 roku na
obszarze całego kraju, które funkcjonowały do sierpnia 1989 roku –
całe 30 lat!
Wcześniej była przedwojenna
reglamentacja, kartki na mięso z początkiem lat 50 ubiegłego wieku
(czas wojny koreańskiej), ale wobec permanentnych braków mięsa
zdecydowano się na owe postne poniedziałki. Zakładano widocznie,
że po sutym niedzielnym obiedzie taki poniedziałek łatwiej uzyska
społeczną akceptację. Jak zwykle – wprowadzenie tego dziwnego
dnia – uzasadniano chwilowymi trudnościami, przejściowym
charakterem braku oraz obietnicą rychłego powrotu do normalności.
Wbrew tym obietnicom bezmięsne poniedziałki przetrwały do końca
„komuny”, a u jej schyłku spotęgowane zostały dodatkowo
reglamentacją.
Zanim wprowadzono owe zasady, już w
czerwcu 1959 roku, podjęto szereg działań mających złagodzić tę
niepopularną decyzję. W sprawę włączyła się ówczesna
propaganda, omawiano ją na zebraniach partii, organizacji
młodzieżowych. W przedsiębiorstwach handlowych zwiększono
produkcję substytutów tak zwanego garmażu bezmięsnego,
półmięsnego, rybnego. Aktywizowano sprzedaż ryb i napojów
mlecznych, które zastąpić miały deficyt białka i już wtedy
przymierzano się do połowu kryla na wodach arktycznych, co jak
wiadomo wdrożono za „średniego Gierka”.
Wprowadzeniem bezmięsnych
poniedziałków w detalu było dość proste – wystarczyło w tym
dniu nie otwierać sklepów branżowych, a ze stoisk mięsnych np. w
delikatesach, wycofać wędliny i garmaż mięsny. Gorzej było w
przypadku zakładów gastronomicznych i stołówek. Szefowie kuchni i
kucharki dwoili się i troili, aby w ten dzień przygotować
urozmaicony (czytaj: jadalny) garmaż. Władze handlowe opracowały
nawet limity ilościowe wyrobów garmażeryjnych dla poszczególnych
kategorii zakładów gastronomicznych, a także dla stołówek
zakładowych i bufetów, w tej liczbie dla bufetów na statkach
żeglugi przybrzeżnej. Inspektorzy PIH buszowali w terenie,
kontrolując restauracje i bufety w zakresie przestrzegania
narzuconych limitów.
Równolegle poszerzono sieć sklepów
garmażeryjnych, a nawet powołano do życia Wojewódzkie
Przedsiębiorstwo Produkcji Garmażeryjnej z siedzibą w Gdańsku. Na
tej fali powstały w Gdyni placówki handlowo – gastronomiczne
Zakładów Rybnych „Aloza”, mieszczących się przy ul. 10
lutego, pijalnia mleka Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej Kosakowo
przy ul. Traugutta, róg Świętojańskiej, pijalnia soków Warzywa i
Owoce przy tejże ulicy, a w przyszłości sklep garmażeryjny pod
patronatem restauracji Róża Wiatrów przy ul. Świętojańskiej 21.
Na tej fali, przez najbliższe lata
także, prawdziwe prosperity przeżyli też „prywaciarze”
produkujący kaszanki, bułczankę, czarny salceson itp. Starzy
gdynianie do dziś wspominają kaszankę i żurek w prywatnym
zakładzie Horały i Jurasza przy ul. Abrahama, wyroby
Dobrosielskiego na Hali Targowej, a nieco później wyroby Ciomka
mającego swój zakład przy placu Górnośląskim w Orłowie czy
Słowiku na Górnym Oksywiu.
Panie Michale a pamiętamy jeszcze "Myśliwską" ze wspaniałymi daniami z dziczyzny,bary tzw.szybkiej obsługi z daniami garmażeryjnymi /gulasz,bigos,paprykarz,flaki,golonka,mielone i wiele innych/; a ceny ...uwaga!dostępne nawet dla dzisiejszych emerytów.Komu to przeszkadzało???
OdpowiedzUsuń