piątek, 17 sierpnia 2012

O napojach chłodzących i piwie w czasach PRL. Część 2.


Pierwsza część jest tutaj.

Należy wspomnieć, że warunki pracy we wszystkich rozlewniach były bardzo trudne. Wszędzie panowała wilgoć. Kobiety brodziły w gumiakach po zalanej wodą posadzce. Obłoki pary unosiły się w powietrzu, co powodowało, że widoczność w pomieszczeniach produkcyjnych była ograniczona. Wszystkie robotnice ubrane były w gumowe fartuchy, które krępowały ich ruchy, a ich głowy okrywały chustki – bo takie były wymagania sanitarne.

Rozlewanie piwa odbywało się w wydzielonym pomieszczeniu. Proces rozlewu był zbliżony do produkcji oranżady. Tu także myto butelki, etykietowano je, prześwietlano pod kątem czystości i eliminacji zanieczyszczeń.

Zwykle piwo na rynek trafiało w jednym gatunku. Poza piwem butelkowym jego spora ilość „wychodziła w miasto” luzem, czyli w beczkach. Takie piwo otrzymywały bary gastronomiczne, nieliczne pijalnie piwa, oraz bufety na przykład bufet „Warsu” na dworcu kolejowym. Gastronomia uspołeczniona i prywatna, która otrzymywała piwo „luzem”, czyli w beczkach, była z tego faktu bardzo zadowolona, bowiem stwarzało to możliwość zarabiania na „piance” co stanowiło dodatkowy oszukańczy zysk dla osoby rozlewającej piwo do kufli.

Szlachetniejsze gatunki piwa na przykład krajowy „Żywiec” lub importowane piwo czeskie lub niemieckie rozprowadzane było przez hurtownię państwową Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Hurtu Spożywczego według rozdzielnika Wydziału Handlu. Piwo to dzielono kartonami na uprzywilejowanych odbiorców na przykład dla kasyn oficerskich gdyńskiego garnizonu, dla „Inter Clubu”, dla bufetów wagonowych „Warsu” i niektórych ekskluzywnych lokali gastronomicznych kategorii „S” czyli specjalnych (np. Cafe Bałtyk, Polonia).


Piwo puszkowe w owym czasie na naszym rynku było nie znane i pojawiło się w sprzedaży dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (nieliczni mogli kupić piwo w puszkach w popularnie zwanym „peweksie”).


Poza oranżadą i piwem na rynek trafiały niewielkie ilości wody sodowej butelkownej „Perła Bałtyku”, a później – od początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku – także w szklanych syfonach. Zapanowała swoista moda na syfony. Wszystkie gdyńskie wytwórnie zaczęły napełniać syfony. Wydział Handlu wyznaczył specjalne sklepy, gdzie można było nabyć syfony z wodą sodową. Do swoistego rytuału należało paradowanie po śródmieściu z syfonem trzymanym za kurek, a każde rodzinne przyjęcie i gastronomiczny bankiet zdobił syfon ustawiony na centralnym miejscu stołu.


Wytwórnie PSS prawie zupełnie zaprzestały produkcji wody sodowej w butelkach, angażując większość swoich mocy produkcyjnych w napełnianie syfonów, bowiem te w kalkulacji okazały się bardziej opłacalne. Na napełnianie syfonów nastawił się też Z. Borkowski, który zabezpieczył sobie rynek zbytu poprzez PP „Warzywa – Owoce”, MHD uruchomiło na Oksywiu własną wytwórnię kierowaną przez Tadeusza Rzeźniczaka, zapewniając sobie w ten sposób ciągłość dostaw syfonów do własnych sklepów. Rynek gdyński skłonny był wchłonąć każdą ilość syfonów, niestety ich uzyskanie z hut szkła okazało się limitować ich podaż, bowiem moda na nie ogarnęła cały kraj.


Ratowano się więc jak dotychczas wodą sodową z saturatorów. W sezonie letnim prawie na każdym skrzyżowaniu ulic śródmieścia spotkać można było wózek saturatorowy. Łącznie w Gdyni czynnych było około 30 takich urządzeń. Samo PSS miało ich ponad 20 sztuk. Zezwolenie na ich lokalizację wydawał Wydział Handlu w porozumieniu z Wydziałem Komunikacji i Wydziałem Gospodarki Komunalnej. Pod względem sanitarnym wózek do użytkowania dopuszczał Państwowy Miejski Inspektor Sanitarny, którego inspektorzy pobierali próbki wody i badali je pod względem bakteriologicznym. Przed sezonem letnim wszystkie wózki były remontowane, odnawiane, malowane i wynajmowane agentom. Zaopatrywanie saturatora w wodę do produkcji „gruźliczanki”(tak nazywano wodę sodową z saturatora) następowało poprzez jego podłączenie do ulicznego hydrantu. Szklanki tak zwane „musztardówki” płukano po każdym użyciu. Można było nabywać trzy rodzaje napojów – czystą wodę sodową, wodę z sokiem wiśniowym lub miętowym. Ceny tych napojów były zróżnicowane. Oczywiście woda bez soku była najtańsza. Soki dozowała specjalna dozownica, a jej rzetelność kontrolowali dorywczo inspektorzy PIH.


Pomimo tego saturatory miały złą opinię, a to głównie z powodu niedomytych szklanek – stąd owa nazwa „gruźliczanka”. Plastikowe kubki jednorazowego użytku pojawiły się dopiero gdzieś w drugiej połowie lat 70 ubiegłego wieku, ale nie cieszyły się powodzenie ponieważ zawyżały cenę wody.


Mimo wszystkich wymienionych wyżej zabiegów w upalne letnie dni brakowało tak zwanych napojów chłodzących. Tworzono więc zapasy wody mineralnej, które w tysiącach butelek składowano już od zimy. Tu jednak też obowiązywały rozdzielniki i przydziały, a każdy dodatkowo uzyskany wagon był na wagę złoto.

1 komentarz: