niedziela, 20 maja 2012

Początki polskiego ratownictwa okrętowego. Część 2.



O tym jak niebezpieczne były samotne miny, świadczy interesująca i nieco komiczna relacja kmdr. Władysława Trzcińskiego zamieszczona w ,,Roczniku Gdyńskim” nr 5 na str. 217. Artykuł nosi tytuł ,,W walce z zardzewiałą śmiercią” i naprawdę warty jest przeczytania, tym bardziej, że pochodzi z tzw. pierwszej ręki...

Druga obok min plagą nękającą i wręcz uniemożliwiająca pracę naszych portów były liczne wraki, niektóre z całą premedytacją zatopione przez hitlerowców w takich miejscach, aby miały na długo przeszkodzić w normalnym funkcjonowaniu wewnętrznych dróg wodnych i nabrzeży. Takich wraków – zawalidróg w rejonie naszego wybrzeża znajdowało się około 300! Potraktowano je jako zdobycz wojenną i podzielono pomiędzy Polskę i ZSRR, bowiem wraki te były prawdziwymi ,,kopalniami” szlachetnych gatunków stali, metali kolorowych, przewodów elektrycznych, a nawet agregatów i maszyn.

Jak zapewne pamięta większość gdynian, główne wejście do naszego portu blokowało nieruchome cielsko wraku pancernika ,,Gneisenau”. Z tym wrakiem zdecydowano się rozprawić w późniejszym terminie. W pierwszej kolejności natomiast Rosjanie usunęli z wejścia do portu wewnętrznego wraku statku ,,Zahringen” i otworzyli wejście do jedynego niezniszczonego nabrzeża, mianowicie do Nabrzeża Polskiego!

Duńska firma ,,Svitzer” z Kopenhagi – najstarsza firma ratownictwa w Europie – zajęła się wydobyciem wraku statku ,,Warthe”, który blokował podejście do nabrzeża przy Dworcu Morskim.

Tymczasem nasi ratownicy z BOP i Wydziału Ratownictwa GAL zajmowali się innymi pracami, ale głównie podpatrywali i uczyli się ratowniczych sztuczek od Duńczyków i Rosjan. Nauka ta była bardzo cenna – bo już niebawem została wypracowana tzw. ,,polska metoda” wydobywania wraków, która rozsławi imię naszego kraju i naszych specjalistów daleko poza Europę!

Jak na razie – pomimo upływu lat i wytężonej pracy – Bałtyk był nadal groźny. Miała się o tym przekonać załoga naszego chłodnicowca s/s ,,Lech”, który 30 września 1948 roku wyszedł z Gdyni z ładunkiem bekonów do Anglii. W pobliżu Kanału Kilońskiego statek wszedł na minę i zatonął. Na szczęście obyło się bez ofiar. Statek osiadł na dnie, na głębokości 18 m, tak że z wody sterczały wierzchołki masztów. Strata była dotkliwa, był to bowiem w tamtym czasie nasz jedyny chłodnicowiec. Zdecydowano się wydobyć statek z zamiarem wyremontowania. O pomoc wydobycia ,,Lecha” zwrócono się do Duńczyków. Lecz oni odmówili wykonania tych prac, uzasadniając odmowę trudnościami technicznym. Wtedy do dzieła przystąpili nasi ratownicy i po raz pierwszy zastosowali ,,polską metodę”!

Barwnie i szczegółowo akcję tę opisuje Obertyński we wspomnianej już książce ,,Łowcy wraków”. Ograniczę się zatem wyłącznie do przytoczenia niektórych epizodów z tej książki. Otóż da akcji przystąpiono po jesiennych sztormach – wiosną 1949 roku. Ustalono, że aby podnieść ,,Lecha” z dna potrzeba siły rzędu 2300 ton. Oznaczało to, że potrzebnych będzie 10 pontonów o ,,udźwigu” 250 ton każdy. Te pontony wykonała z poniemieckich segmentów okrętów podwodnych Stocznia Remontowa w Szczecinie. Potrzebne liny stalowe tzw. stropy potrzebne do podniesienia wraku wykonała Fabryka Drutu i Wyrobów z Drutu w Bytomiu.

Do prac wydobywczych przystąpiono 2 lipca 1949 roku. Uczestniczyły w nich między innymi kilka naszych holowników (w tym ,,Herkules” i ,,Swarożyc”) oraz około 50 ratowników pod dowództwem kpt. Stefanowskiego i kpt. Kowalewskiego.

Prace wstępne trwały trzy miesiące. Trzeba było przy pomocy tzw. ,,pip” podkopać się pod dnem wraku do końca września. Wtedy holownik ,,Żubr” przyholował w miejsce akcji pontony. Zatopiono je i zamocowano do kadłuba wraku. Następnie za pomocą sprężonego powietrza, wyparto z pontonów wodę i dnia 22 września 1949 roku – a więc prawie po roku - ,,Lech” wynurzył się z fal! ,,Polska metoda” wydobywania wraków zdała egzamin!

Pojawiły się wprawdzie kłopoty innej natury, o których szeroko opowiada Obertyński, ale ostatecznie ,,Lech” odholowany został do stoczni duńskiej w Helsingor i tam poddany gruntownemu remontowi.

Dla polskiego ratownictwa morskiego przypadek ten był rodzajem inicjacji i postawił naszych ratowników w szeregu światowej czałówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz