Z czasem zapomniano, co tę nazwę –
przezwisko zrodziło. Kto pierwszy tego przezwiska wobec rodziny D.
użył. Po wojnie, gdy młodzi już nie rozumieli tych niemieckich
słów ani ich dosłownego sensu, ani też przenośni, jaką wyrażały
– nadal mówiło się na rodzinę D. - „eine ganze”.
Wielodzietna rodzina państwa D.
sprowadziła się do Gdyni w latach 30. ubiegłego wieku, za pracą i
chlebem. Wydzierżawili kawałek kaszubskiego piasku i pan D.
własnymi rękami zbudował tak jak umiał barak dla siebie i swojej
żony. Barak ten do końca swojego życia poprawiał, uzupełniał i
wzmacniał. Podpierał go drągami, krył dach kawałkami papy i
blachy, obudowywał komórkami i chlewikami. Szczególnie dziwnie
wyglądał dach tego baraku, na którym znaleźć można było
wszystko – kamienie i cegły, kawałki darni, stary garnek i koło
od wozu. Wszystko to miało przytrzymać kawałki blachy ze starych
puszek, skrawki papy i deski przed podmuchami nadmorskich wichrów.
Barak był niski, odrobinę wyższy od rosłego pana D.
Do baraku przylegał kawałek
piaszczystego ogródka warzywnego, w którym poza włoszczyzną i
słonecznikami rosły dwie lub trzy wisienki. Ogródek ten,
prowizorycznie ogrodzony drutem kolczastym, był głównym obok łąki
i lasu dostarczycielem witamin dla całej rodziny. Był to typowy
slums, jakich setki, a nawet tysiące budowano przez jedną noc na obrzeżach
Gdyni w okresie jej dynamicznego rozwoju.
W takim baraku mieszkała przed
wojną i w czasie wojny rodzina D. i w niewyobrażalnej biedzie wojnę
przeżyła. Podstawowym wyżywieniem tej rodziny były głodowe racje
kartkowe, zbiory z ogródka i lasu. Dodatkową „żywność”
stanowiła dla nich kaszanka, która w czasie okupacji można było w
Gdyni kupować bez kartek.
Kaszanką były grube batony o długości
około 40 cm, w papierowych osłonkach, związanych na końcach
szpagatem. Zawartość, czyli farsz był dość dziwny, bowiem
ziarenka kaszy występowały w nim rzadko, a w zasadzie całe wnętrze
papierowego „flaka” wypełniała brunatno – krwista maź. Z
reguły kaszanka ta po przekrojeniu niemile pachniała, a wręcz
cuchnęła. Powszechnie mówiono, że Niemcy do tej swojej
„Blutwurst” używają krwi końskiej i krwi konserwowej, którą
gromadzą w dniach, gdy uboje są większe. Znając niemiecką
oszczędność skłonni byliśmy w to wierzyć.
Tę niemiecką kaszankę kupowaliśmy
wszyscy, jadano ją, gdy brak było innej żywności, gdy wyczerpano
kartki. Spożywano ją na zimno i na gorąco, do chleba, lub
przysmażoną z cebulą do ziemniaków – jako danie obiadowe.
Kaszanka ta mimo swojej podłej jakości
była przedmiotem sporego zainteresowania ubogiej ludności Gdyni.
Kupowali ją wszyscy w ilościach zależnych od wielkości rodziny i
od pory roku. W lecie bowiem, trzeba było dużej dawki odwagi, żeby
kupić ten łatwo psujący się delikates i nakarmić nim rodzinę.
Wyjątek od tej reguły stanowiła rodzina D., która zawsze kupowała
„eine ganze”, czyli jedną całą kaszankę o wadze około 2,5
kg, co zważywszy liczebność tej rodziny nie było ilością zbyt
wygórowaną.
Gdy do sklepu masarskiego, potocznie
zwanego rzeźnikiem, wkraczał ktoś z rodziny D. wiadomo było, że
kupi „ eine ganze”. Z czasem, hasło to stało się nazwą własną
– bowiem nie wszyscy znali w osiedlu z nazwiska rodzinę D., lecz
wszyscy wiedzieli, kto zacz „eine ganze”.
Z czasem, członków rodziny D.
wpuszczano do rzeźnika poza kolejką, bowiem akt kupna – sprzedaży
„eine ganze”, był prosty i nie wymagał wycinania kuponów z
kartek, dokładnego ważenia i innych czynności. Kaszanki tej poza
tym nie pakowano w żaden papier, była wszak w papierowej osłonce.
Kupujący łapał ją za sznurek przeznaczony do wiązania batonu i
wieszania na haki i szedł do domu przez całe osiedle wymachując
nią bez żenady.
Tak więc rodzina D. oszukując głód
kaszanką, przetrwała okupację. Ojciec pracował gdzieś w porcie,
matka chowała stadko zawsze czystych i zadbanych dzieci.
Wkraczające, pod koniec marca 1945 roku, oddziały rosyjskie i nieliczne jednostki polskie rodzina D. przyjęła
z nadzieją na poprawę losu. Wszyscy wkoło bowiem wierzyli, że
gorzej niż podczas okupacji już być nie może, że musi być
lepiej.
Piekło wojny było już za nami,
przeżyliśmy, czekało nas życie, lepsze życie.
Dla nas przepędzenie Niemców z Gdyni
było równoznaczne z końcem wojny, lecz wojna nadal trwała i
niejedno jeszcze życie ludzkie miała pochłonąć. Z całą
brutalnością miała się jeszcze przypomnieć i to w sposób
najmniej oczekiwany.
Otóż pewnego kwietniowego dnia, nie
wiadomo skąd i dlaczego, przy baraku rodziny D. zatrzymał się
rosyjski czołg. Przytulił się do ściany szopki i udawał, że go
nie ma. Sołdaty rozpierzchli się po okolicy w poszukiwaniu panienek
i alkoholu. Tego ostatniego nie musieli daleko szukać. W nieodległej
wytwórni win, octu i musztardy, były pełne kadzie trunku, od wina
mszalnego poczynając, a na „jabcoku” kończąc. Zaczęła się
pijacka orgia, połączona ze strzelaniem do beczek, kadzi i flaszek.
Strzelano również za zwycięstwo i za rychły koniec wojny.
Strzelano i pito na przemian, a potem już tylko pito, aby nie tracić
czasu.
Pod wieczór wrócili pijani sołdaci
do swojego czołgu, taszcząc zapasowe bańki z winem na wypadek
trzeźwienia. Wania czy Sasza wgramolił się do czołgu z
niedopałkiem papierosa w zębach. Przysnął. Od niedopałka zajęły
się naoliwione szmaty i pakuły. Czołg błyskawicznie stanął w
płomieniach. Próby gaszenia piaskiem i wodą okazało się
nieskuteczne, jak i „strażacy” mało z powodu wypitego alkoholu
skuteczni. Wanię czy Saszę poparzonego wyciągnięto z czołgu. Był
poparzony na twarzy i rękach, lecz czołg spłonął.
Następnego dnia rano zjawił się
młody lejtnant NKWD z asystą. Przeprowadził coś w rodzaju
uproszczonego dochodzenia w sprawie pożaru czołgu. Porozmawiał z
sołdatami, którzy oczywiście wybielili całkowicie swojego kolegę,
a niedwuznacznie zasugerowali, że sprawcą podpalenia czołgu jest
pan D.
Wyrok wydał jednoosobowo młody
lejtnant, a jego asysta niezwłocznie na oczach całej rodziny
wykonała. Seria z pepeszy pod ścianą baraku przekreśliła
nadzieję rodziny D. na lepsze życie... tak i w takich okolicznościach zginął
pan D. zwany „eine ganze”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz