poniedziałek, 15 października 2012

„Eine Ganze” czyli jedną całą.

Właściwie nazywał się Jan D., ale wszyscy gdzieś od 1942 roku wołali go i wszystkich członków jego rodziny - „eine ganze”. Po Polsku oznacza to „jedną całą” i było jak na przezwisko dość osobliwe, ale nazwy i przezwiska kierują się swoimi prawami i własną logiką. Przezwisko to bardzo mocno przylgnęła do tej rodziny i jeszcze grubo po wojnie było w użyciu.

Z czasem zapomniano, co tę nazwę – przezwisko zrodziło. Kto pierwszy tego przezwiska wobec rodziny D. użył. Po wojnie, gdy młodzi już nie rozumieli tych niemieckich słów ani ich dosłownego sensu, ani też przenośni, jaką wyrażały – nadal mówiło się na rodzinę D. - „eine ganze”.

Wielodzietna rodzina państwa D. sprowadziła się do Gdyni w latach 30. ubiegłego wieku, za pracą i chlebem. Wydzierżawili kawałek kaszubskiego piasku i pan D. własnymi rękami zbudował tak jak umiał barak dla siebie i swojej żony. Barak ten do końca swojego życia poprawiał, uzupełniał i wzmacniał. Podpierał go drągami, krył dach kawałkami papy i blachy, obudowywał komórkami i chlewikami. Szczególnie dziwnie wyglądał dach tego baraku, na którym znaleźć można było wszystko – kamienie i cegły, kawałki darni, stary garnek i koło od wozu. Wszystko to miało przytrzymać kawałki blachy ze starych puszek, skrawki papy i deski przed podmuchami nadmorskich wichrów. Barak był niski, odrobinę wyższy od rosłego pana D.

Do baraku przylegał kawałek piaszczystego ogródka warzywnego, w którym poza włoszczyzną i słonecznikami rosły dwie lub trzy wisienki. Ogródek ten, prowizorycznie ogrodzony drutem kolczastym, był głównym obok łąki i lasu dostarczycielem witamin dla całej rodziny. Był to typowy slums, jakich setki, a nawet tysiące budowano przez jedną noc na obrzeżach Gdyni w okresie jej dynamicznego rozwoju.

W takim baraku mieszkała przed wojną i w czasie wojny rodzina D. i w niewyobrażalnej biedzie wojnę przeżyła. Podstawowym wyżywieniem tej rodziny były głodowe racje kartkowe, zbiory z ogródka i lasu. Dodatkową „żywność” stanowiła dla nich kaszanka, która w czasie okupacji można było w Gdyni kupować bez kartek.

Kaszanką były grube batony o długości około 40 cm, w papierowych osłonkach, związanych na końcach szpagatem. Zawartość, czyli farsz był dość dziwny, bowiem ziarenka kaszy występowały w nim rzadko, a w zasadzie całe wnętrze papierowego „flaka” wypełniała brunatno – krwista maź. Z reguły kaszanka ta po przekrojeniu niemile pachniała, a wręcz cuchnęła. Powszechnie mówiono, że Niemcy do tej swojej „Blutwurst” używają krwi końskiej i krwi konserwowej, którą gromadzą w dniach, gdy uboje są większe. Znając niemiecką oszczędność skłonni byliśmy w to wierzyć.

Tę niemiecką kaszankę kupowaliśmy wszyscy, jadano ją, gdy brak było innej żywności, gdy wyczerpano kartki. Spożywano ją na zimno i na gorąco, do chleba, lub przysmażoną z cebulą do ziemniaków – jako danie obiadowe.

Kaszanka ta mimo swojej podłej jakości była przedmiotem sporego zainteresowania ubogiej ludności Gdyni. Kupowali ją wszyscy w ilościach zależnych od wielkości rodziny i od pory roku. W lecie bowiem, trzeba było dużej dawki odwagi, żeby kupić ten łatwo psujący się delikates i nakarmić nim rodzinę. Wyjątek od tej reguły stanowiła rodzina D., która zawsze kupowała „eine ganze”, czyli jedną całą kaszankę o wadze około 2,5 kg, co zważywszy liczebność tej rodziny nie było ilością zbyt wygórowaną.

Gdy do sklepu masarskiego, potocznie zwanego rzeźnikiem, wkraczał ktoś z rodziny D. wiadomo było, że kupi „ eine ganze”. Z czasem, hasło to stało się nazwą własną – bowiem nie wszyscy znali w osiedlu z nazwiska rodzinę D., lecz wszyscy wiedzieli, kto zacz „eine ganze”.

Z czasem, członków rodziny D. wpuszczano do rzeźnika poza kolejką, bowiem akt kupna – sprzedaży „eine ganze”, był prosty i nie wymagał wycinania kuponów z kartek, dokładnego ważenia i innych czynności. Kaszanki tej poza tym nie pakowano w żaden papier, była wszak w papierowej osłonce. Kupujący łapał ją za sznurek przeznaczony do wiązania batonu i wieszania na haki i szedł do domu przez całe osiedle wymachując nią bez żenady.

Tak więc rodzina D. oszukując głód kaszanką, przetrwała okupację. Ojciec pracował gdzieś w porcie, matka chowała stadko zawsze czystych i zadbanych dzieci.

Wkraczające, pod koniec marca 1945 roku, oddziały rosyjskie i nieliczne jednostki polskie rodzina D. przyjęła z nadzieją na poprawę losu. Wszyscy wkoło bowiem wierzyli, że gorzej niż podczas okupacji już być nie może, że musi być lepiej.

Piekło wojny było już za nami, przeżyliśmy, czekało nas życie, lepsze życie.

Dla nas przepędzenie Niemców z Gdyni było równoznaczne z końcem wojny, lecz wojna nadal trwała i niejedno jeszcze życie ludzkie miała pochłonąć. Z całą brutalnością miała się jeszcze przypomnieć i to w sposób najmniej oczekiwany.

Otóż pewnego kwietniowego dnia, nie wiadomo skąd i dlaczego, przy baraku rodziny D. zatrzymał się rosyjski czołg. Przytulił się do ściany szopki i udawał, że go nie ma. Sołdaty rozpierzchli się po okolicy w poszukiwaniu panienek i alkoholu. Tego ostatniego nie musieli daleko szukać. W nieodległej wytwórni win, octu i musztardy, były pełne kadzie trunku, od wina mszalnego poczynając, a na „jabcoku” kończąc. Zaczęła się pijacka orgia, połączona ze strzelaniem do beczek, kadzi i flaszek. Strzelano również za zwycięstwo i za rychły koniec wojny. Strzelano i pito na przemian, a potem już tylko pito, aby nie tracić czasu.

Pod wieczór wrócili pijani sołdaci do swojego czołgu, taszcząc zapasowe bańki z winem na wypadek trzeźwienia. Wania czy Sasza wgramolił się do czołgu z niedopałkiem papierosa w zębach. Przysnął. Od niedopałka zajęły się naoliwione szmaty i pakuły. Czołg błyskawicznie stanął w płomieniach. Próby gaszenia piaskiem i wodą okazało się nieskuteczne, jak i „strażacy” mało z powodu wypitego alkoholu skuteczni. Wanię czy Saszę poparzonego wyciągnięto z czołgu. Był poparzony na twarzy i rękach, lecz czołg spłonął.

Następnego dnia rano zjawił się młody lejtnant NKWD z asystą. Przeprowadził coś w rodzaju uproszczonego dochodzenia w sprawie pożaru czołgu. Porozmawiał z sołdatami, którzy oczywiście wybielili całkowicie swojego kolegę, a niedwuznacznie zasugerowali, że sprawcą podpalenia czołgu jest pan D.

Wyrok wydał jednoosobowo młody lejtnant, a jego asysta niezwłocznie na oczach całej rodziny wykonała. Seria z pepeszy pod ścianą baraku przekreśliła nadzieję rodziny D. na lepsze życie... tak i w takich okolicznościach zginął pan D. zwany „eine ganze”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz