O lokalu tym wspomniałem już w
„Roczniku Gdyńskim” nr. 17 z roku 2005, w moim tekście pt.
„Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”, w którym
hurtowo wymieniam lokale z „życiem nocnym”, a także te, w
których prostytutki i boyki urzędowali również w trakcie dnia.
Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu, bowiem wydaje mi się
niecelowe jego ponowne prezentowanie, zważywszy objętość
artykułu.
A więc do rzeczy. Restauracja „Oaza”
powstała przy ulicy Portowej 4, w pierwszych latach 60. ubiegłego
wieku i działała do schyłku PRL (obecnie znajduje się tam zakład
świadczący usługi rehabilitacji medycznej). „Oaza” podlegała
Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym była lokalem kategorii
pierwszej, pomimo licznych braków lokalowych i technicznych –
chodziło bowiem o drenowanie kieszeni konsumentów z niego
korzystających. Lokal był niewielki, ciasny, bez odpowiedniego
zaplecza kuchennego i socjalnego. Z założenia miał stanowić
„sito” przechwytujące zagranicznych marynarzy przypływających
do naszego portu i co oczywiste, odwiedzających nasze miasto.
Chodziło o to, aby przybysze zatrzymywali się w „Oazie” i dalej
nie szwendali się po mieście „zwiedzając” sklepy, knajpy,
meliny i „chawiery” czyli mieszkania dziwek.
Zakładano, że lokal ten z racji jego
lokalizacji spełnia wszelkie wymagania na tego rodzaju „sito”.
Znajdował się blisko portu, w pobliżu milicji i na trasie do
centrum miasta. Wszystko to miało ułatwić codzienną penetrację
tej restauracji, a także szybką interwencję w przypadku zakłócania
porządku w lokalu lub w jego pobliżu. Takie były teoretyczne
założenia. W praktyce jednak boyki (tak półświatek nazywał
zagranicznych marynarzy) przeciekali przez owe „sito” i trafiali
do „Bristolu”, „Cafe Bałtyk”, „Casanowy”, a nawet do
odległego „Morskiego Oka”, zwanego przez gdynian „bulajem”.
Spowodowane to było szczupłością
lokalu w „Oazie” - stąd stosunkowo niewielki wybór dziewczynek,
a także faktem dość dobrej znajomości topografii naszego miasta przez
marynarzy pływających na liniach regularnych, którzy często
bywali w Gdyni, a tym samym dobrze orientowali się gdzie można się
dobrze i w miarę tanio zabawić. Niektórzy z nich mieli tu nawet
swoje „stałe dziewczynki” urzędujące w określonych knajpach.
Dla nich jedyną zaletą „Oazy”
było to, że lokal ten był czynny od godzin popołudniowy. Wcześnie
też zaczynał się tu dancing, z dość dobrym kwartetem muzycznym
(w składzie akordeon, saksofon, skrzypce i perkusja), co
umożliwiało tańce na niewielkim parkiecie.
Lokal zagęszczał się pod wieczór.
Wtedy też przybywało tańczących parek, a orkiestra grała prawie
non stop chętnie spełniając (oczywiście odpłatnie) muzyczne
życzenia. Wtedy też najbardziej aktywni byli liczni tu cinkciarze,
a bar był oblężony. Tak było, aż do północy. Później gości
sukcesywnie ubywało, „zakochane” parki odjeżdżały na chawiry,
bądź korzystając z taksówek przenosiły się do innych lokali. Z
lokalu wybywali też cinkciarze, słowem w lokalu pozostawały
niedobitki. Teraz dominowali tu polscy konsumenci, przy stolikach
spali pijani marynarze. Kelnerzy sprzątali popielniczki i kasowali
należności, a orkiestra symulowała granie, robiąc długie
nieuzasadnione przerwy pomiędzy melodiami. Ciągnięto taką byle jaką działalność do godziny trzeciej, o której oficjalnie lokal
zamykano.
Do końca bywali tu zwykle Polacy,
niekiedy kolesie na delegacji, szukający przygód mieszkańcy
naszego miasta, osoby topiące w alkoholu swoje smutki, bądź
alkoholicy, którym ciągle było mało.
Dla tak zwanych lepszych gości w
„Oazie” był niewielki pokoik ukryty za kotarą, tuż przy
wejściu do WC. Tam spotkać można było pijących miejscowych
prominentów, którzy ukrywali swoje alkoholowe skłonności.
Lokal nastawiony był głównie na
wyszynk. Z powodu braku kuchni serwowano tu poza wódką i butelkowym
piwem krótkie dania barowe – tatar, śledzik, sałatki i
tradycyjne jajka w majonezie, a na ciepło – bigos, flaki i
wątróbkę. Te dania na ciepło trafiały gotowe z innych knajp i na
miejscu były odgrzewane w małym pomieszczeniu za bufetem.
Przy wejściu znajdowała się szatnia,
która było obowiązkowa. Tu królował pan Julek. To on
selekcjonował gości, sprzedawał tak zwane konsumpcje, a także
prowadził sprzedaż papierosów. Czym jeszcze zajmował się ów
zawsze uśmiechnięty pan, pozostawiam domysłom czytelników.
Za bufetem stał pan Roman, pracował
sprawnie i pilnował swoich interesów. Nalewał wódkę do
kieliszków lub wydawał całe butelki kelnerom, którzy roznosili
alkohol do stolików. Kelnerów pracowało tu kilku, sami mężczyźni,
bowiem kelnerek w gdyńskiej gastronomii na noc nie zatrudniano.
Wyjątkiem były nieliczne bufetowe w niektórych gdyńskich nocnych
lokalach, kobiety te mimo nocnej pracy podejmowały ją chętnie.
Widocznie była ona bardzo atrakcyjna.
W „Oazie” pracowały tylko trzy
kobiety – dwie w tak zwanej kuchni i jedna w szalecie. Do tej
ostatniej należał też obowiązek sprzątania sali i zaplecza.
Całością kierował pan Zbyszek –
trzydziestoletni, szczupły mężczyzna, który w knajpie był raczej
niewidoczny.
Praca w „Oazie” była dla personelu
atrakcyjna i zapewne dochodowa. Przypuszczać można, że niektórzy
pracownicy (a może wszyscy) otrzymywali też wynagrodzenie z innej
niż GZG kasy.
Faktem jest, że gdy w latach 1965 –
66 wybuchła w GZG tak zwana afera gastronomiczna, gdy aresztowano
kilkanaście osób, w tym dyrektora i jego zastępcę oraz licznych
kierowników i bufetowe, pracowników „Oazy” pozostawiono w
spokoju. Widocznie personel ten cieszył się nieskazitelną
reputacją i pełnym zaufaniem tak zwanych „organów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz