czwartek, 11 października 2012

Rzecz o restauracji „Oaza” - czyli dziurawe „sito”.

Sporym zainteresowaniem na moim blogu cieszy się tematyka „gastronomiczna” szczególnie ten jej aspekt, który mówi o tak zwanym życiu nocnym naszego miasta. To sprawiło, że postanowiłem do tego tematu powrócić i to w sposób niekonwencjonalny, mianowicie przybliżając czytelnikom tylko jeden gdyński lokal - „Oazę”.

O lokalu tym wspomniałem już w „Roczniku Gdyńskim” nr. 17 z roku 2005, w moim tekście pt. „Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”, w którym hurtowo wymieniam lokale z „życiem nocnym”, a także te, w których prostytutki i boyki urzędowali również w trakcie dnia. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu, bowiem wydaje mi się niecelowe jego ponowne prezentowanie, zważywszy objętość artykułu.

A więc do rzeczy. Restauracja „Oaza” powstała przy ulicy Portowej 4, w pierwszych latach 60. ubiegłego wieku i działała do schyłku PRL (obecnie znajduje się tam zakład świadczący usługi rehabilitacji medycznej). „Oaza” podlegała Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym była lokalem kategorii pierwszej, pomimo licznych braków lokalowych i technicznych – chodziło bowiem o drenowanie kieszeni konsumentów z niego korzystających. Lokal był niewielki, ciasny, bez odpowiedniego zaplecza kuchennego i socjalnego. Z założenia miał stanowić „sito” przechwytujące zagranicznych marynarzy przypływających do naszego portu i co oczywiste, odwiedzających nasze miasto. Chodziło o to, aby przybysze zatrzymywali się w „Oazie” i dalej nie szwendali się po mieście „zwiedzając” sklepy, knajpy, meliny i „chawiery” czyli mieszkania dziwek.

Zakładano, że lokal ten z racji jego lokalizacji spełnia wszelkie wymagania na tego rodzaju „sito”. Znajdował się blisko portu, w pobliżu milicji i na trasie do centrum miasta. Wszystko to miało ułatwić codzienną penetrację tej restauracji, a także szybką interwencję w przypadku zakłócania porządku w lokalu lub w jego pobliżu. Takie były teoretyczne założenia. W praktyce jednak boyki (tak półświatek nazywał zagranicznych marynarzy) przeciekali przez owe „sito” i trafiali do „Bristolu”, „Cafe Bałtyk”, „Casanowy”, a nawet do odległego „Morskiego Oka”, zwanego przez gdynian „bulajem”.

Spowodowane to było szczupłością lokalu w „Oazie” - stąd stosunkowo niewielki wybór dziewczynek, a także faktem dość dobrej znajomości topografii naszego miasta przez marynarzy pływających na liniach regularnych, którzy często bywali w Gdyni, a tym samym dobrze orientowali się gdzie można się dobrze i w miarę tanio zabawić. Niektórzy z nich mieli tu nawet swoje „stałe dziewczynki” urzędujące w określonych knajpach.

Dla nich jedyną zaletą „Oazy” było to, że lokal ten był czynny od godzin popołudniowy. Wcześnie też zaczynał się tu dancing, z dość dobrym kwartetem muzycznym (w składzie akordeon, saksofon, skrzypce i perkusja), co umożliwiało tańce na niewielkim parkiecie.

Lokal zagęszczał się pod wieczór. Wtedy też przybywało tańczących parek, a orkiestra grała prawie non stop chętnie spełniając (oczywiście odpłatnie) muzyczne życzenia. Wtedy też najbardziej aktywni byli liczni tu cinkciarze, a bar był oblężony. Tak było, aż do północy. Później gości sukcesywnie ubywało, „zakochane” parki odjeżdżały na chawiry, bądź korzystając z taksówek przenosiły się do innych lokali. Z lokalu wybywali też cinkciarze, słowem w lokalu pozostawały niedobitki. Teraz dominowali tu polscy konsumenci, przy stolikach spali pijani marynarze. Kelnerzy sprzątali popielniczki i kasowali należności, a orkiestra symulowała granie, robiąc długie nieuzasadnione przerwy pomiędzy melodiami. Ciągnięto taką byle jaką działalność do godziny trzeciej, o której oficjalnie lokal zamykano.

Do końca bywali tu zwykle Polacy, niekiedy kolesie na delegacji, szukający przygód mieszkańcy naszego miasta, osoby topiące w alkoholu swoje smutki, bądź alkoholicy, którym ciągle było mało.

Dla tak zwanych lepszych gości w „Oazie” był niewielki pokoik ukryty za kotarą, tuż przy wejściu do WC. Tam spotkać można było pijących miejscowych prominentów, którzy ukrywali swoje alkoholowe skłonności.

Lokal nastawiony był głównie na wyszynk. Z powodu braku kuchni serwowano tu poza wódką i butelkowym piwem krótkie dania barowe – tatar, śledzik, sałatki i tradycyjne jajka w majonezie, a na ciepło – bigos, flaki i wątróbkę. Te dania na ciepło trafiały gotowe z innych knajp i na miejscu były odgrzewane w małym pomieszczeniu za bufetem.

Przy wejściu znajdowała się szatnia, która było obowiązkowa. Tu królował pan Julek. To on selekcjonował gości, sprzedawał tak zwane konsumpcje, a także prowadził sprzedaż papierosów. Czym jeszcze zajmował się ów zawsze uśmiechnięty pan, pozostawiam domysłom czytelników.
Za bufetem stał pan Roman, pracował sprawnie i pilnował swoich interesów. Nalewał wódkę do kieliszków lub wydawał całe butelki kelnerom, którzy roznosili alkohol do stolików. Kelnerów pracowało tu kilku, sami mężczyźni, bowiem kelnerek w gdyńskiej gastronomii na noc nie zatrudniano. Wyjątkiem były nieliczne bufetowe w niektórych gdyńskich nocnych lokalach, kobiety te mimo nocnej pracy podejmowały ją chętnie. Widocznie była ona bardzo atrakcyjna.

W „Oazie” pracowały tylko trzy kobiety – dwie w tak zwanej kuchni i jedna w szalecie. Do tej ostatniej należał też obowiązek sprzątania sali i zaplecza.

Całością kierował pan Zbyszek – trzydziestoletni, szczupły mężczyzna, który w knajpie był raczej niewidoczny.

Praca w „Oazie” była dla personelu atrakcyjna i zapewne dochodowa. Przypuszczać można, że niektórzy pracownicy (a może wszyscy) otrzymywali też wynagrodzenie z innej niż GZG kasy.

Faktem jest, że gdy w latach 1965 – 66 wybuchła w GZG tak zwana afera gastronomiczna, gdy aresztowano kilkanaście osób, w tym dyrektora i jego zastępcę oraz licznych kierowników i bufetowe, pracowników „Oazy” pozostawiono w spokoju. Widocznie personel ten cieszył się nieskazitelną reputacją i pełnym zaufaniem tak zwanych „organów”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz