Następnie przystąpiono do
wysiedlania Śródmieścia i Grabówka. Bardzo szybko nie było
dzielnicy w której w pośpiechu nie pędzono by polskich rodzin na
bocznicę kolejową, by stąd bydlęcymi wagonami wywozić w
nieznane...
Wywózki te stały się kolejnym
elementem hitlerowskiego terroru i eksterminacji. Wysiedleń tych
zaniechano przed napaścią na Związek Sowiecki (22 czerwca 1941
roku), bowiem wszelkie pociągi i wagony stały się potrzebne do
przerzutu wojska i sprzętu na front wschodni. Poza tym w Gdyni
potrzebna była każda para rąk, nawet polskich, w zlokalizowanej tu
bazie Kriegsmarine.
Bazę tę uruchomiono już w 1940
roku. Postanowiono wykorzystać nowoczesny port i miasto dla celów
militarnych, głównie dla potrzeb Kriegsmarine. Nie bez znaczenia
był też fakt położenia Gdyni – w stosunkowo odległym od
Wielkiej Brytanii obszarze Bałtyku. W początkowym okresie wojny nie
docierały tu samoloty z uwagi na zbyt ograniczony zasięg. W związku z tym Gdynia była bardziej bezpieczna niż porty niemieckie, francuskie
czy duńskie, w późniejszym okresie użytkowane przez Niemców.
Brano też pod uwagę okoliczność, że port gdyński położono
nieopodal granicy rosyjskiej, co umożliwiało łatwe wpływanie okrętów
niemieckich na wody wschodniego Bałtyku.
Zaistniała jednak konieczność
rozbudowy portu, przysposobienia stoczni dla potrzeb okrętów
wojennych, wybudowanie systemu magazynów między innymi dla
materiałów pędnych, amunicji, części zamiennych itp. Aby w
szybkim tempie wszystkie te obiekty wybudować bądź przysposobić
dla celów wojskowych, potrzebne były tysiące robotników –
zarówno fachowców z różnych dziedzin jak również robotników
nie wykwalifikowanych do prostych prac budowlanych.
Równolegle z budową bazy Niemcy
zlokalizowali w Gdyni ośrodki szkoleniowe dla specjalistów morskich
marynarki wojennej. Szkolono tu sterników, radiotelegrafistki, a
także załogi dla okrętów podwodnych.
Poza tym w Gdyni stacjonowały
wielkie, niemieckie okręty wojenne. To stąd po kilkutygodniowych
ćwiczeniach na wodach Zatoki Gdańskiej wyruszył w swój jedyny
rejs na Północny Atlantyk, największy niemiecki pancernik
,,Bismarck”.
Pierwszorzędne znaczenie dla
Kriegsmarine miały remonty okrętów. Więc uruchomiono i
rozbudowano Stocznię Gdyńską – wtedy ,,Deutsche Werke Kiel AG”,
której dyrektorem mianowano profesora Hermana Burkhardta –
specjalistę i wykładowcę na Politechnice Gdańskiej od budowy
okrętów. Zakładano, że po modernizacji rozbudowie stocznia ta
będzie najnowocześniejszą w Europie zdolną budować okręty o
wyporności 145 tys. ton.
Nie wszystkie zamierzenia udało się
Niemcom zrealizować. Na przeszkodzie stanęły zmienne losy wojny,
szczególnie nasilające się od 1942 roku naloty samolotów
alianckich. Pomimo tego sprowadzono do Gdyni olbrzymie doki pływające
i dźwigi. Wzrosło też zatrudnienie, które pod koniec 1944 roku
wynosiło 7 tys. pracowników. Wynikało to między innymi z tego, że
od 1943 roku rozpoczęto tu budowę niektórych segmentów do okrętów
podwodnych. Segmenty te były następnie przetransportowywane do
Gdańskiej Stoczni Schichau'a i tam montowane w gotowe okręty
podwodne.
Poza stocznią i portem w Gdyni, która
pomimo trwającej wojny odwiedzały statki skandynawskie
dostarczające rudę i zabierające śląski węgiel. W mieście i
jego najbliższym sąsiedztwie działało szereg zakładów
przemysłowych innych branż. I tak w latach 1941 – 1942 na terenie
Kępy Oksywskiej wybudowano fabrykę doświadczalną torped i min
akustycznych. W pobliskiej Rumi zlokalizowano zakłady lotnicze.
Montowane tam samoloty były na miejscu testowane i oblatywane. Dla
tych celów wybudowano specjalne lotnisko (tam jako podoficer
lotnictwa zatrudniony był ojciec Eriki Steinbach, znanej obecnie
niemieckiej działaczki partyjnej). Zakłady te pomimo kilkakrotnych
bombardowań przez alianckie lotnictwo odgrywały znaczącą rolę w
niemieckim potencjale lotniczym, czego dowodem fakt, że w 1944 roku
przeniesiono tu z Hamburga zakłady lotnicze Heinkla i Fucke –
Wulfa.
We wszystkich tych zakładach
kierownicze i umysłowe stanowiska pracy obsadzone były przez
Niemców z Rzeszy bądź przez gdańszczan. Pracę fizyczną
wykonywali Polacy lub jeńcy. Tylko niektóre, ściśle tajne rodzaje
prac, powierzano Niemcom.
Pracować musieli wszyscy, również
obywatele niemieccy, ale oni dysponowali swoją siłą roboczą w
sposób wolny. Niemiec mógł zmienić pracodawcę motywowany
lepszymi warunkami pracy, płacą bądź intratniejszym stanowiskiem.
Polak był do miejsca ,,przywiązany” i jego los zależał od
Arbaitsamtu.
Zarobki robotnika polskiego były o
około 20% niższe od zarobków za wykonywanie tej samej pracy przez
robotnika niemieckiego. Wobec Polaków stosowano także restrykcyjne
podatki od wynagrodzeń. W jeszcze gorszej sytuacji był robotnik
bądź pracownik będący jeńcem lub więźniem. Taki pracownik nie
otrzymywał żadnego wynagrodzenia, a pracodawca przekazywał jego
zarobek na konto instytucji, która skierowała go do pracy np. na
rzecz obozu koncentracyjnego Wehrmachtu lub Kriegsmarine (w
przypadku jeńców wojennych).
Więźniowie i jeńcy wykonywali
pracę pod nadzorem uzbrojonych wartowników – esesmanów lub
żołnierzy Wehrmachtu. Na terenie Gdyni zdarzały się sporadyczne
przypadki wykonywania służby nadzorującej przez marynarzy
Kriegsmarine. Ta było np. w podobozie Stutthofu, który miał swoja
lokalizacje przy ul. Wroniej nieopodal stoczni. Więźniowie tego
podobozu pracowali przy wspomnianych wyżej segmentów do okrętów
podwodnych, a więc na rzecz Kriegsmarine i to zapewne zdecydowało,
że organizacyjnie podlegali tej formacji.
Pracownicy cywilni nadzorowani byli
przez niemieckich cywilów. Niemcy pełnili wszystkie funkcje
zawodowe w firmie – poczynając od brygadzisty, kierownika do
dyrektora. W przypadku uwag do wykonywanej pracy lub łamania
dyscypliny do akcji wkraczało gestapo. Po wstępnym dochodzeniu
robotnika kierowano do ,,prac wychowawczych”, do obozu
koncentracyjnego, lub do którejś filii. Tam praca trwała nie 10 a
12 godzin na dobę, bez względu na pogodę, przez 7 dni w tygodniu,
przy podłych warunkach sanitarnych i niskokalorycznym jedzeniu. W
wielu wypadkach było to równoznaczne z wyrokiem śmierci, bowiem
takie ,,turnusy wychowawcze” wynosiły 56 dni a w praktyce nikt nie był ich w stanie
wytrzymać, tym bardziej, że więźniom wyznaczono szczególnie
ciężkie prace fizyczne.
W tej sytuacji robotnicy polscy w
obawie przed szykanami i obozem starali się zwykle starannie
wykonywać swoje obowiązki zawodowe, bowiem z dwojga złego,
to było lepsze niż pobyt w obozie koncentracyjnym...
Ciąg dalszy nastąpi...
Mieszkam niedaleko ul.Wroniej - dzisiejszej Energetyków i nie wiedziałem o filii obozu Stutthof.Dziękuję za ciekawy artykuł.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że artykuł się spodobał.
Usuń