czwartek, 5 kwietnia 2012

Roboty niewolnicze i przymusowe w okupowanej Gdyni - część 2

Wykazy osób wysiedlonych z Gdyni są tak samo nieścisłe jak liczba osób internowanych i aresztowanych (o czym wspomniano w poprzednim poście). Wysiedlenia te trwały od jesieni 1939 roku do połowy 1941 roku. W pierwszym okresie zachęcano do wyjazdu polskie rodziny poprzez odezwy i plakaty. Od połowy października 1939 roku wprowadzono wysiedlenia przymusowe. Wysiedlenia rozpoczęto od Orłowa zwanego Adlershorst, gdzie w pasie nadmorskim znajdowały się liczne wille. Tylko w jednym dniu wysiedlono z tej dzielnicy około 4 tysięcy osób, pozwalając zabrać ze sobą tylko niewielki bagaż podręczny.

Następnie przystąpiono do wysiedlania Śródmieścia i Grabówka. Bardzo szybko nie było dzielnicy w której w pośpiechu nie pędzono by polskich rodzin na bocznicę kolejową, by stąd bydlęcymi wagonami wywozić w nieznane...

Wywózki te stały się kolejnym elementem hitlerowskiego terroru i eksterminacji. Wysiedleń tych zaniechano przed napaścią na Związek Sowiecki (22 czerwca 1941 roku), bowiem wszelkie pociągi i wagony stały się potrzebne do przerzutu wojska i sprzętu na front wschodni. Poza tym w Gdyni potrzebna była każda para rąk, nawet polskich, w zlokalizowanej tu bazie Kriegsmarine.

Bazę tę uruchomiono już w 1940 roku. Postanowiono wykorzystać nowoczesny port i miasto dla celów militarnych, głównie dla potrzeb Kriegsmarine. Nie bez znaczenia był też fakt położenia Gdyni – w stosunkowo odległym od Wielkiej Brytanii obszarze Bałtyku. W początkowym okresie wojny nie docierały tu samoloty z uwagi na zbyt ograniczony zasięg. W związku z tym Gdynia była bardziej bezpieczna niż porty niemieckie, francuskie czy duńskie, w późniejszym okresie użytkowane przez Niemców. Brano też pod uwagę okoliczność, że port gdyński położono nieopodal granicy rosyjskiej, co umożliwiało łatwe wpływanie okrętów niemieckich na wody wschodniego Bałtyku.

Zaistniała jednak konieczność rozbudowy portu, przysposobienia stoczni dla potrzeb okrętów wojennych, wybudowanie systemu magazynów między innymi dla materiałów pędnych, amunicji, części zamiennych itp. Aby w szybkim tempie wszystkie te obiekty wybudować bądź przysposobić dla celów wojskowych, potrzebne były tysiące robotników – zarówno fachowców z różnych dziedzin jak również robotników nie wykwalifikowanych do prostych prac budowlanych.

Równolegle z budową bazy Niemcy zlokalizowali w Gdyni ośrodki szkoleniowe dla specjalistów morskich marynarki wojennej. Szkolono tu sterników, radiotelegrafistki, a także załogi dla okrętów podwodnych.

Poza tym w Gdyni stacjonowały wielkie, niemieckie okręty wojenne. To stąd po kilkutygodniowych ćwiczeniach na wodach Zatoki Gdańskiej wyruszył w swój jedyny rejs na Północny Atlantyk, największy niemiecki pancernik ,,Bismarck”.

Pierwszorzędne znaczenie dla Kriegsmarine miały remonty okrętów. Więc uruchomiono i rozbudowano Stocznię Gdyńską – wtedy ,,Deutsche Werke Kiel AG”, której dyrektorem mianowano profesora Hermana Burkhardta – specjalistę i wykładowcę na Politechnice Gdańskiej od budowy okrętów. Zakładano, że po modernizacji rozbudowie stocznia ta będzie najnowocześniejszą w Europie zdolną budować okręty o wyporności 145 tys. ton.

Nie wszystkie zamierzenia udało się Niemcom zrealizować. Na przeszkodzie stanęły zmienne losy wojny, szczególnie nasilające się od 1942 roku naloty samolotów alianckich. Pomimo tego sprowadzono do Gdyni olbrzymie doki pływające i dźwigi. Wzrosło też zatrudnienie, które pod koniec 1944 roku wynosiło 7 tys. pracowników. Wynikało to między innymi z tego, że od 1943 roku rozpoczęto tu budowę niektórych segmentów do okrętów podwodnych. Segmenty te były następnie przetransportowywane do Gdańskiej Stoczni Schichau'a i tam montowane w gotowe okręty podwodne.

Poza stocznią i portem w Gdyni, która pomimo trwającej wojny odwiedzały statki skandynawskie dostarczające rudę i zabierające śląski węgiel. W mieście i jego najbliższym sąsiedztwie działało szereg zakładów przemysłowych innych branż. I tak w latach 1941 – 1942 na terenie Kępy Oksywskiej wybudowano fabrykę doświadczalną torped i min akustycznych. W pobliskiej Rumi zlokalizowano zakłady lotnicze. Montowane tam samoloty były na miejscu testowane i oblatywane. Dla tych celów wybudowano specjalne lotnisko (tam jako podoficer lotnictwa zatrudniony był ojciec Eriki Steinbach, znanej obecnie niemieckiej działaczki partyjnej). Zakłady te pomimo kilkakrotnych bombardowań przez alianckie lotnictwo odgrywały znaczącą rolę w niemieckim potencjale lotniczym, czego dowodem fakt, że w 1944 roku przeniesiono tu z Hamburga zakłady lotnicze Heinkla i Fucke – Wulfa.

We wszystkich tych zakładach kierownicze i umysłowe stanowiska pracy obsadzone były przez Niemców z Rzeszy bądź przez gdańszczan. Pracę fizyczną wykonywali Polacy lub jeńcy. Tylko niektóre, ściśle tajne rodzaje prac, powierzano Niemcom.

Pracować musieli wszyscy, również obywatele niemieccy, ale oni dysponowali swoją siłą roboczą w sposób wolny. Niemiec mógł zmienić pracodawcę motywowany lepszymi warunkami pracy, płacą bądź intratniejszym stanowiskiem. Polak był do miejsca ,,przywiązany” i jego los zależał od Arbaitsamtu.

Zarobki robotnika polskiego były o około 20% niższe od zarobków za wykonywanie tej samej pracy przez robotnika niemieckiego. Wobec Polaków stosowano także restrykcyjne podatki od wynagrodzeń. W jeszcze gorszej sytuacji był robotnik bądź pracownik będący jeńcem lub więźniem. Taki pracownik nie otrzymywał żadnego wynagrodzenia, a pracodawca przekazywał jego zarobek na konto instytucji, która skierowała go do pracy np. na rzecz obozu koncentracyjnego Wehrmachtu lub Kriegsmarine (w przypadku jeńców wojennych).

Więźniowie i jeńcy wykonywali pracę pod nadzorem uzbrojonych wartowników – esesmanów lub żołnierzy Wehrmachtu. Na terenie Gdyni zdarzały się sporadyczne przypadki wykonywania służby nadzorującej przez marynarzy Kriegsmarine. Ta było np. w podobozie Stutthofu, który miał swoja lokalizacje przy ul. Wroniej nieopodal stoczni. Więźniowie tego podobozu pracowali przy wspomnianych wyżej segmentów do okrętów podwodnych, a więc na rzecz Kriegsmarine i to zapewne zdecydowało, że organizacyjnie podlegali tej formacji.

Pracownicy cywilni nadzorowani byli przez niemieckich cywilów. Niemcy pełnili wszystkie funkcje zawodowe w firmie – poczynając od brygadzisty, kierownika do dyrektora. W przypadku uwag do wykonywanej pracy lub łamania dyscypliny do akcji wkraczało gestapo. Po wstępnym dochodzeniu robotnika kierowano do ,,prac wychowawczych”, do obozu koncentracyjnego, lub do którejś filii. Tam praca trwała nie 10 a 12 godzin na dobę, bez względu na pogodę, przez 7 dni w tygodniu, przy podłych warunkach sanitarnych i niskokalorycznym jedzeniu. W wielu wypadkach było to równoznaczne z wyrokiem śmierci, bowiem takie ,,turnusy wychowawcze” wynosiły 56 dni a w praktyce nikt nie był ich w stanie wytrzymać, tym bardziej, że więźniom wyznaczono szczególnie ciężkie prace fizyczne.

W tej sytuacji robotnicy polscy w obawie przed szykanami i obozem starali się zwykle starannie wykonywać swoje obowiązki zawodowe, bowiem z dwojga złego, to było lepsze niż pobyt w obozie koncentracyjnym...

Ciąg dalszy nastąpi...

2 komentarze:

  1. Mieszkam niedaleko ul.Wroniej - dzisiejszej Energetyków i nie wiedziałem o filii obozu Stutthof.Dziękuję za ciekawy artykuł.

    OdpowiedzUsuń