środa, 21 listopada 2012

Zanim zatonął m/s „Goya”.

Admirał Karol Donitz – głównodowodzący Kriegsmarine, a od śmierci Hitlera jego następca na stanowisku Kanclerza Trzeciej Rzeszy, sprawy te przedstawia lapidarnie:

„W rejonie Bałtyku odwrót żołnierzy i uciekinierów zależał całkowicie od morskich transportów Kriegsmarine. Droga lądowa była bowiem dla nich całkowicie zablokowana przez Rosjan. W okresie od 23 stycznia do 8 mają 1945 roku drogą morską dotarło na zbawczy zachód 2 204 477 osób z Kurlandii, Prus Wschodnich i Zachodnich, a później także z Pomorza i częściowo z Meklenburgii. Transporty te odbywały się wśród nieustających walk z angloamerykańskimi i rosyjskimi okrętami podwodnymi i ścigaczami, często na zaminowanych szlakach. Straszliwymi katastrofami były tu zatonięcia statków transportowych „Wilhelm Gustloff” z 4000 i „Goya” z 7000 oraz statku – lazaretu „Steuben” z 3000 ludzi na pokładzie”.

Wspomniana przez adm. K. Donitza największa tragedia m/s „Goya” rozegrała się 16 kwietnia 1945 roku. Helską redę statek opuścił parę minut po 19:00. Towarzyszyło mu sześć eskortowców, również z upchanymi pasażerami. Na wysokości Rozewia statek i jego eskorta wzięła kurs na Szlezwik – Holsztyn.

Tymczasem w pobliżu rozewskiego przylądka czaiła się radziecka łódź podwodna, dowodzona przez komandora podporucznika Konowałowa, L – 3. Gdy namierzono a następnie odkryto niemiecki konwój, decyzja była jednoznaczna – należy zaatakować statek największy i najcenniejszy. Tak zapadł wyrok śmierci na „Goya” i jego pasażerów. Wykonanie wyroku było tylko kwestią czasu.

Zbliżała się północ. Była godzina 23:52, gdy dwie z czterech odpalonych torped ugodziły w śródokręcie. „Goya” przełamała się na pół i momentalnie zaczął tonąć. Część pasażerów zginęła od wybuchu torped, większość jednakże zabiła zimna woda Bałtyku, którego temperatura wynosiła zaledwie +3 stopnie C, tym bardziej, że eskortowce zamiast ratować swoich ziomków zajęli się głównie polowaniem na radziecką łódź podwodną.

Efekt takiego działania był tragiczny. Około 6800 pasażerów i członków załogi pochłonął Bałtyk. Uratowano zaledwie 180 osób...

Za niespełna miesiąc padł Berlin, wcześniej Hitler popełnił samobójstwo i niebawem Trzecia Rzesza przyjęła bezwarunkową kapitulację...

Tak tragicznego końca tysiącletniej Rzeszy nie przewidywali nawet najwięksi niemieccy stratedzy, którzy już po klęsce stalingradzkiej (listopad 1942 – luty 1943) i kurskiej (23 sierpnia 1943) byli świadomi przegranej hitlerowskich Niemiec. Utwierdziły ich w tym przekonaniu ustalenia koalicjantów antyhitlerowskich w Teheranie (koniec listopada 1943), gdzie w ogólnym zarysie określono już powojenny los Prus Wschodnich, Pomorza i Śląska.

Już od pierwszego kwartału 1944 roku władze hitlerowskie uwzględniają w swoich planach działania dotyczące ewakuacji ludności tych ziem. W dniu 13 lipca tegoż roku Hitler wydaje rozkaz o wojnie totalnej, a po sześciu dniach, 19 lipca Keitel wydaje instrukcję do tego rozkazu wraz z wytycznymi w sprawach ewakuacji.

Kanałami partyjnym NSDAP przekazane zostają wytyczne poszczególnych prowincji, okręgów, miast i gmin. Na wszystkich tych szczeblach opracowuje się plany ewakuacji i zniszczenia. Opracowane solidnie, z niemiecką dokładnością z rozbiciem na etapy realizacji, z uwzględnieniem sytuacji na froncie wschodnim i stopniem zagrożenia.

W pierwszej fazie przewiduje się na ewakuację ludności niezdolnej do pracy. Zakładano, że tę ewakuacje przeprowadzi się z odpowiednim wyprzedzeniem, a więc już jesienią 1944 roku w przypadku Prus Wschodnich. W tych celach wykorzystana miała być kolej i transport konny.

Dla ludności wiejskiej przewidywano wyłącznie transport konny, dla którego wyznaczono trasy ewakuacyjne, etapy, punkty żywieniowe i noclegowe, określono rodzaje i wielkość bagażu oraz obozy przejściowe, rozdzielcze i docelowe. Etapy marszowe wynosiły 35 km na dobę, a marszruty dla kolumn ewakuacyjnych wykreślono bocznymi drogami, przeznaczając główne trasy dla potrzeb wojskowych. Natomiast drogi polne przeznaczono dla ewakuacji bydła, koni i owiec. Nierogacizny nie zamierzano ewakuować, przeznaczając ją w całości na potrzeby żywieniowe wojska i pozostającej w pasie przyfrontowym ludności.

Takie były plany. Ich realizację zakłóciły, i to w sposób trudny do przewidzenia, dwa czynniki, a więc szybka i ostra zima 1944/45 oraz dynamiczne natarcie armii radzieckiej, które sprawiło, że już 22 stycznia 1945 roku, połączenie kolejowe pomiędzy Prusami a Rzeszą zostało przerwane.

Planowany przez hitlerowców front na linii Wisły, znalazł się nagle nad Bałtykiem i na linii Odry. W tej sytuacji część wojsk radzieckich zmieniła kierunek natarcia z zachodniego na północny, a nawet wschodni. Zarówno plany obrony jak i ewakuacji okazały się nagle nieaktualne. I wtedy wydarzyło się to o czym w suchych słowach w swoich wspomnieniach powiada admirał Donitz, a które na wstępie przytoczyłem.

Byłe naocznym świadkiem niektórych tych wydarzeń. Widziałem jako 10 letnie dziecko przelewające się przez Gdynię kolumny uciekinierów już jesienią 1944 roku. Widziałem kolumny wozów przypominające cygańskie tabory. Widziałem złamanych i pozbawionych butów Niemców, marznących na swoich wozach, które sunęły na zachód bez względu na mróz i śnieżne zadymki. A po Bożym Narodzeniu i Nowym Roku widziałem te same kolumny wozów powracające z zachodu w kierunku śródmieścia Gdyni i gdyńskiego portu. A nieco później uciekinierzy, czyli Fluchtlingi jak na nich mówiliśmy, zakwaterowali się po szkołach na obrzeżach miasta i czekali na ewakuację drogą morską.

Chętnych były tysiące. Na swoja kolejkę czekali nie tylko uciekinierzy, ale również napływający z frontu ranni, a w szczególności rodziny hitlerowskich prominentów, urzędników i wszelkiej maści kolaborantów, którym nagle grunt zaczął się palić pod stopami. Zapał ten ostygł nieco, gdy z początkiem lutego rozeszła się wieść o storpedowaniu „Wilhelma Gustloffa”, ale i tak strach przed zbliżającym się „Iwanem” był większy od strachu przed ryzykiem morskiej ewakuacji.

Potwierdza to fakt, że ewakuację z Gdyni i Gdańska do 25 marca 1945 roku, a więc zakończono ją na dwa dni przed wkroczeniem do Gdyni wojsk radzieckich i jednostek polskich. Natomiast ewakuację z rejonu Helu kontynuowano jeszcze w pierwszej dekadzie mają.

Dziś, po latach, nie sposób dokładnie określić ilość ofiar jaką pochłonęła ewakuacja, zarówno lądowa jak i morska. Admirał Donitz uważa, że ilość ofiar na morzu nie przekroczyła 1 % ilości osób ewakuowanych. Wydaje się jednak, że pan admirał jako organizator i współodpowiedzialny za tę tragedię próbuje pomniejszyć swoje grzechy.

Jak wiadomo z innych źródeł, do ewakuacji użyto około 250 jednostek morskich, z których zatopiono około 150. Tylko na „Gustloffie”, „Goya” i „Steuben” było łącznie około 14000 ofiar. Ile było na pozostałych okrętach i statkach tego chyba nie dowiemy się nigdy, ale to już sprawa Niemców i ich historii, którą zresztą sami sobie zgotowali...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz