poniedziałek, 17 września 2012

Wraki, miny i ruiny...


W przeciwieństwie do miasta, gdzie zniszczenia wojenne były relatywnie niewielkie, zniszczenia w porcie gdyńskim były ogromne. Powołana w trzy tygodnie po kapitulacji Niemiec komisja działająca pod przewodnictwem mgr. Tadeusza Ocioszyńskiego w swoim raporcie z dnia 30 kwietnia 1946 r. określiła wielkość tych strat na 60% ogólnych nakładów poniesionych na gospodarkę morską w okresie międzywojennym.

Jak podaje Edward Obertyński w swojej książce pt. „Łowcy wraków” (Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa, 1977) na terenach polskich wód było 12 pól minowych z czego w samym porcie gdyńskim znajdowały się 64 miny nie kontaktowe, a  w rejonie Babich Dołów 24 miny kontaktowe. Gdy do tego dodamy niewybuchy, bomby i pociski zalegające na terenie portu, mieć będziemy obraz niebezpieczeństw czyhających na robotników, którzy spontanicznie przystąpili do usuwania wojennych zniszczeń. A zniszczenia te - owe 60 % strat wcześniej wspomniane - występowały we wszystkich obszarach portowej gospodarki.

Poza minami, w basenach portowych zalegało aż siedem wraków statków - od blokującego wejście do portu pancernika „Gneisenau” (długość 226 m, wyporność 32 tys. ton) po mniejsze jednostki, jak okręt „T-10” w basenie nr VI lub „Schleswig-Holsztein” w basenie nr V (o wyporności tylko 12,2 tys. ton). To były wraki widoczne, które można było z daleka ominąć. W basenach leżały też dziesiątki małych wraków - motorówek, łodzi i kutrów, a także fragmenty dźwigów portowych i wszelki inny złom - niewidoczny, bo ukryty tuż pod lustrem wody, a stanowiący realne zagrożenie.
Lokalizację inne wraków na dnie gdyńskiego portu można zobaczyć na poniższej mapie.
Lokalizacja wraków znajdujących się w gdyńskim porcie po II Wojnie Światowej.
Równie wielkie zagrożenie stwarzały poszarpane nabrzeża i falochrony bezlitośnie zniszczone przez Niemców, dosłownie w ostatniej chwili przed ich ucieczką na Hel. Spalone zostały też magazyny portowe - głównie te pierwszej linii, a także wiadukty i mosty, wiodące do portu, torowiska i drogi dojazdowe.
Naprawy i remonty na lądzie można było prowadzić za pomocy łopaty, kilofa i młotka. Gorzej było z pracami na wodzie i w wodzie. Brak było nie tylko odpowiednich materiałów, ale także wyszkolonych fachowców np. nurków, a zwłaszcza wyposażenia do prac podwodnych.

Powołane w 1945 roku Biuro Odbudowy Portów (BOP) sprowadziło na Wybrzeże radziecką misję koordynującą rozminowanie portów i rynien wejściowych do portów. Było to tym łatwiejsze, że Rosjanie byli zainteresowani eksploatacją naszych portów, wywozem mienia ze stoczni a także wydobycia wraków. Wrakami podzielono się, z 300 wydobytych wraków, aż 200 mieli otrzymać Rosjanie, a 100 Polacy, znaczna część tych wraków po niewielkich remontach została włączona do eksploatacji i służyła jeszcze przez szereg lat.

Jak podaje E. Obertyński radzieckie trałowce oczyściły łącznie 346 Mm2 akwenów, wydobywając aż 2000 różnego typu min. Próbowano też usunąć, liniowiec „Gneisenau” z głównego wejścia do portu. Gdy ta operacja nie powiodła się, wykonano nowe, zastępcze wejście.

Do odbudowy i prac podwodnych sprowadzono też duńską firmę „Svitzer” z Kopenhagi, cieszącą się dobrą renomą na skalę europejską. Udało się jej usunąć wrak „Warthe” blokujący nabrzeże koło Dworca Morskiego.

W styczniu 1946 roku z Londynu powrócił kapitan żeglugi wielkiej Poinc, który przy GAL (późniejsze PLO) zajął się kierowaniem komórką ratownictwa okrętowego. Stworzył m.in. ekipę nurków szkoląc marynarzy, a także podpatrując metody pracy Rosjan i Duńczyków w zakresie ratownictwa okrętowego i wydobywania, wraków, wypracował tzw. polską metodę pracy w tym zakresie. Metoda ta stała się znana na całym świecie, sławiąc pracę naszych morskich ratowników (więcej o początkach ratownictwa: część 1, część 2).

Składam gratulacje, wspomnianemu przeze mnie w tym tekście, E. Obertyńskiemu  z okazji awansu na stopień komandora (wrzesień 2001, Towarzystwo Miłośników Gdyni). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz