środa, 31 października 2012

Gdyńskie kopcowiska czyli jak przechowywano ziemniaki i marchew w czasach PRL – u.

Dziś tylko nieliczni gdynianie pamiętają, że w latach powojennych przy obecnej ul. Władysława IV znajdowały się kopcowiska. Wynikało to z faktu, że teren pomiędzy ówczesną ul. Abrahama a torami PKP leżał odłogiem, więc go zagospodarowano. Tak więc teren ten, w śródmieściu należy do najpóźniej zabudowany, bowiem nastąpiło to dopiero w latach 1954 – 1960.

Wcześniej – jako pozostałość po okupacji – znajdowały się tu „ogródki” na których uprawiano w sposób chałupniczy warzywa, a od wczesnych lat powojennych urządzano tam wspomniane wyżej kopce.

Inicjatywę ich utworzenia w tym miejscu podjęła Powszechna Spółdzielnia Spożywców „Zgoda” (późniejsza PSS „Społem”), która jako pierwsza uspołeczniona firma, tuż po wojnie, podjęła się trudnego zadania zaopatrywania ludności naszego miasta w żywność. Na tak zwanym rynku dominował handel prywatny – z halą targową i liczną siecią prywatnych sklepików we wszystkich dzielnicach Gdyni.

Po 1948 roku, po umocnieniu się komuny w wyniku zjednoczenia PPR i PPS przystąpiono wnet do tak zwanej „bitwy o handel” - szykanując prywatnych kupców domiarami, nakazami opuszczenia Gdyni jako „strefy przygranicznej”, zabieraniem lokali handlowych itp.

W tej sytuacji na PSS „Zgoda” scedowano główny ciężar zaopatrzenia miasta. Na tej fali Spółdzielnia ta wybudowała w pobliżu Rzeźni Miejskiej przy ul. Puckiej dwie tak zwane „ziemiaczarki” o pojemności po 800 ton ziemniaków każda, skomunikowane bocznicą kolejowa oraz dogodnym dojazdem samochodowym. Wnet jednak okazało się, że magazyny te sprawy rezerw zimowych nie rozwiązują, tym bardziej, że jedną ziemiaczarkę przekazano nowo utworzonemu przedsiębiorstwu państwowemu PP „Warzywa i Owoce”. Przedsiębiorstwu temu przekazano też wspomniane kopcowiska w śródmieściu.

Z okien wyjeżdżających z Gdyni pociągów widoczne były sterty słomy, kopce, szopy – baraki, a także uwijające się przy kopcach kobiety, konne furmanki niczym w PGR.

PSS „Zgoda” zachowała jedynie teren po drugiej stronie torów, przy ul. Podolskiej, gdzie również pozostały kopce, w których gromadzono lód służący własnym sklepom i gastronomi, wynikało to z braku lodówek i chłodni.

Tymczasem rozwijająca się Gdynia potrzebowała dla ludności i na zaopatrzenie statków coraz więcej owoców i warzyw. Zdecydowano się więc budować przy ul. Hutniczej na Chylońskich Łąkach nowoczesny magazyn. Był 1958 rok. Teren pod budowę okazał się trudny – torfiasty i podmokły, wystąpiły też trudności materiałowe. Przekraczając kosztorys o kilka milionów ówczesnych złotych, magazyn po trzech latach oddano do użytkowania. Obiekt był rzeczywiście nowoczesny, podpiwniczony, wyposażony częściowo w komory chłodnicze o temperaturze do + 4 stopni C, a więc optymalnej do składania owoców. Bocznica kolejowa była kolejnym udogodnieniem, a że teren przyległy do magazynu był spory zlokalizowano tam kiszarnię ogórków, zakład bednarski, garaże dla własnego transportu, a także kopce dla przechowywania warzyw smakowych.

Nieco wcześniej zlikwidowano kopce przy ul. Abrahama, przenosząc kopcowisko na teren położony przy ul. Północnej w Cisowej – w sąsiedztwie Meksyku. Decyzję taką spowodował fakt zagospodarowania terenu przy ul. Abrahama, którą skrócono do numeru posesji 86 (podwórze dawnego sklepu dla dzieci „Tomcio Paluch”) oraz wytyczeniu przedłużonej ul. Władysława 4 biegnącą odtąd po ówczesne Wzgórze Nowotki, aby tam połączyć się z Aleją Zwycięstwa.

Z chwila przystąpienia do urządzania ul. Władysława 4 , a następnie jej zabudowy, pojawił się problem zagospodarowania nadmiaru ziemi pochodzącej z wykopów fundamentowych. Były jej tysiące metrów sześciennych. Wtedy to zdecydowano, aby wysypywać ją w pobliżu torów, utworzyć w ten sposób wał, który po zadrzewieniu osłoni tę część miasta od dymu parowozów i hałasu. Obniżono w ten sposób także koszt budowy – bowiem transport ziemi był krótki i bardzo efektywny. Wnet przy nasypie tym zlokalizowano szereg szkół i pszedszkole oraz żłobek, traktując ten obszar jako przyszłą rezerwę terenów budowlanych.

Tymczasem kopcowisko przy ul. Północnej okazało się bardzo kosztowne, głównie z powodu braku bocznicy kolejowej. Powodowało to konieczność rozładunku wagonów z ziemniakami i ziemiopłodami na stacji w Chyloni i ich przewóz samochodami bądź ciągnikami na kopcowisko. Powstające tak koszty były ogromne. W ówczesnych realiach innego wyjścia nie było. Gdynia potrzebowała ziemniaków, więc koszty były nieistotne.

poniedziałek, 29 października 2012

Nieproszony gość, czyli Hitler w Gdyni.

W Gdyni Hitler był dwa razy. W obydwóch przypadkach był tu nieproszony, a okoliczności owych wizyt były różne. Pierwsza wizyta miała miejsce już w dwa dni po kapitulacji Kępy Oksywskiej – w dniu 21 września 1939 roku. Na wybrzeże Gdańskie Hitler przybył dwa dni wcześniej i zamieszkał w sopockim „Grand Hotelu”. Wcześniej też uczestniczył w wielkiej hitlerowskiej gali w Gdańsku, jaką miejscowi naziści urządzili z okazji „powrotu Gdańska do macierzy”, czyli do Trzeciej Rzeszy.

W dniu wizyty w Gdyni, Hitler i towarzyszące mu osoby zlustrowały pole bitwy na Kępie Oksywskiej, która jak wiadomo skapitulowała w godzinach popołudniowych dnia 19 września. Mógł więc Hitler napawać się zwycięstwem, sycić wzrok pobojowiskiem, a więc odświeżyć wspomnienia frontowe z czasu 1 wojny, w której uczestniczył jako gefreiter.

O ile mi wiadomo świeżego grobu płk. Dąbka w Babich Dołach Hitler nie odwiedził – co i lepiej, bo byłoby to rodzajem profanacji miejsca pochówku naszego bohatera.

W tym również dniu dokonał przeglądu wojsk zgromadzonych w naszym mieście na Alei Piłsudskiego. Z pobytu tego zachowało się zdjęcie Hitlera i jego świty na tle gdyńskiego Komisariatu Rządu – już we władaniu hitlerowców.

Druga wizyta odbyła się prawie dwa lata później – 5 maja 1941 roku i miał zupełnie inny charakter. Tym razem celem wizyty była lustracja pancernika „Bismarck”, chluby Kriegsmarine, który od pewnego czasu przebywał na wodach Zatoki Gdańskiej. Na redę gdyńskiego portu, gdzie wtedy kotwiczył „Bismarck”, Hitler popłynął na pokładzie tendra „Hela”. Jak zwykle towarzyszyła mu świta dygnitarzy, między innymi feldmarszałek Keitel i adiutanci do spraw marynarki wojennej i lotnictwa. Hitler spędził na pancerniku 4 godziny, zwiedzając okręt oprowadzany przez jego dowódcę Ernsta Lidemanna.

„Bismarck” szykował się do atlantyckiego, bojowego rejsu, w który wyruszył za niecałe dwa tygodnie – 18 maja. Już 27 maja, a więc w trzy tygodnie po wspomnianej wizycie pancernik zatonął, po bitwie morskiej stoczonej z siłami brytyjskimi.

Ten potężny pancernik (wyporność ponad 53 tys ton) stał się grobem dla 2106 niemieckich marynarzy. Tak więc wizyta Hitlera w Gdyni i na tym okręcie, była rodzajem wizyty pożegnalnej. Należy przypuszczać, że odtąd Gotenhafen kojarzyła się Hitlerowi dość boleśnie – z utratą „Bismarcka”.

Faktem jest, że do naszego miasta już nigdy nie przybył, chociaż jak twierdzą niektórzy, spiesząc do Prus Wschodnich, do swojego „Wilczego Szańca”, przez Gdynię kilkakrotnie przejeżdżał.  

sobota, 27 października 2012

Portowa Gdynia z dożynkami w tle. Część 2.

Dziwów było co niemiara. Udekorowane wozy i bryczki, strojne dziewczęta, przybrane wstążkami konie i różne wymyślne wozy obrazujące epizody gospodarskich i rolniczych prac. Kolejność ustawiał Edmund Pranga – najstarszy dorosły syn ostatniego sołtysa Cisowej – Józefa Prangi. Uczestnicy korowodu bez szemrania spełnili jego wszystkie polecenia i niebawem wyruszono.

Ulicę Chylońską z obu stron zajmowały szpalery widzów. Oblężone były wszystkie okna, a chłopcy – aby lepiej widzieć – wspinali się nawet na drzewa, a patrzeć było na co. Korowód prowadził Edmund, z grzbietu swojego perszerona kontrolował porządek i nadawał tempo. Zaraz na przedzie maszerowali żniwiarze i żniwiarki. Szli parami, dobrani wzrostem, w dopasowanych strojach. Szli równo – jak na paradzie. Parę kroków za nimi jechała konna banderia. Jeźdźcy w siodłach trzymali się prosto, a konie wystrojone odświętnie kroczyły dumnie, jakby zrozumiały doniosłość chwili.

Zaraz za końmi toczył się wóz drabiniasty wymoszczony snopami żyta. Tu rozsiadła się ludowa kapela, która grała kaszubskie melodie. Dalej korowód przedstawiał kolejność prac polowych i gospodarskich. Tak więc jako pierwszy jechał pług, któremu przymocowano kółka, aby mógł toczyć się po bruku. Dalej jechała brona, a zaraz za nią kroczyło dwóch siewców, którzy z płacht rozsiewali trociny imitujące ziarno siewne.

Za tą czołówką jechała jedna z głównych atrakcji korowodu – checz kaszubska. Był to domek na kółkach, który przez cały rok stał na podwórzu Prangów, a teraz odmalowany i udekorowany brał udział w dożynkowym pochodzie. Chata była kryta strzechą, na której siedział chłopiec – kominiarz. Z komina tej chaty leciał czarny dym, a ów kominiarz czyścił ten komin zapamiętale. Na drugim końcu checzy było bocianie gniazdo z atrapą bociana. Drzwi do chaty były otwarte, a przed nimi siedziała stara, strojna Kaszubka,  która przędła wełnę, a całkiem z przodu gospodyni ubijając śmietanę robiła masło.

Za tą kolorową i pełną życia checzą jechał kolejny drabiniasty wóz ze snopami – to zwózka plonów do stodoły. Po zwózce – młócka, oczywiście ręczna, za pomocą cepów. Młócących parobków było czterech. Młócili aż słoma leciała na wszystkie strony, widać mieli niemałą wprawę w tej robocie, bo przecież młockarnie były wtedy na Kaszubach rzadkością.

Dalej jechała wialnia – tu wymłócone ziarno z plew i resztek słomy. Od rzetelności pracy tej ręcznie napędzanej maszyny zależała jakość ziarna, a więc mąki i chleba.

Oczyszczone ziarno transportowano do młyna, toteż kolejnym pojazdem był wóz wyładowany workami z ziarnem. Tuż za nim toczył się wiatrak – wprawdzie w najbliższym sąsiedztwie Gdyni wiatraków nie było – ale w korowodzie prezentował się on znakomicie i był czytelnym symbolem przemiału zboża. Skrzydła wiatraka obracały się, co stanowiło jego dodatkowa atrakcję.

Za wiatrakiem jechał wóz wyładowany workami mąki, a tuż za nim piekarnia, kolejna atrakcja korowodu. Na biało ubrani piekarze wyrabiali ciasto, wkładali je do pieca, za którym już gotowe, kształtne bochny chleba układano do kosza. Właściwie piekarnia ta kończyła dożynkowy korowód, bo dalej jechały już tylko bryczki i wozy z gburskimi rodzinami. Na jednej z bryczek jechał wieniec dożynkowy i poświęcony bochen chleba. Symbole te wręczone zostały Gospodarzowi miasta, czyli Komisarzowi Rządu mgr. Franciszkowi Sokołowi.

Wyprawa korowodu do śródmieścia i jego powrót trwał ponad dwie godziny. W tym czasie na placu dożynkowym w Cisowej ruszyła już zabawa. Na licznych stoiskach ze słodyczami, napojami, owocami i zabawkami kwitł handel. Chłopcy oblegali strzelnicę i stoisko na którym rzucając wiklinowym kółkiem wygrać można było ciekawe nagrody – piłkę do siatkówki, butelkę wina, bombonierkę a nawet pieczoną gęś.

Na wcześniej ustawionym podium rozpoczynały się już występy solistów i zespołów. Dominowała tu gwara kaszubska, ludowe przyśpiewki i tańce, które umilały czas wyczekującym na powrót korowodu. Wozy zjechały około godziny 17, ustawiły się na obrzeżach placu, a jego zdrożeni uczestnicy rzucili się na stoiska z napojami – dzieciarnia na oranżadę, a dorośli na piwo i sznapsa. Tylko część uczestników zabawy oblegała estradę, na której bez przerwy coś się działo. Po wyczerpaniu programu rozpoczęła się ludowa zabawa. Wstęp na estradę był wolny, to też chętnych do tańców nie brakowało. Orkiestry grały na przemian, dominowała orkiestra Marynarki Wojennej, w której profesjonalni muzycy nie szczędzili sił.

Był piękny sierpniowy wieczór, wtedy nikt nie przypuszczał, że kolejne dożynki odbędą się dopiero za siedem lat, w 1946 roku. Wtedy nikt nie przypuszczał, że dosłownie za miesiąc w Gdyni będą Niemcy...

czwartek, 25 października 2012

Portowa Gdynia z dożynkami w tle. Część 1.

Jadąc dawną szosą Gdańską (obecnie Morska) na północny – zachód, w kierunku Rumi i Redy, już za Grabówkiem wjeżdżało się na „tereny wiejskie”. Już w Leszczynkach pola i łąki podchodziły do samej szosy, a w głębi łąk stało kilka szklarni zwanych przez miejscowych treibhausami. Nie były to jedyne wiejskie akcenty, bo chociaż Chylonia wcielona została do Gdyni w roku 1930, a Cisowa w 1935, ulicami toczyły się wyładowane zbożem i sianem konne wozy, a ludzie usuwali się na pobocze ustępując miejsca krowom, które były pędzone chodnikiem na pastwisko.

Bo prawda jest taka, że zarówno Gdynia jak też przyłączane do nie z biegiem lat sąsiednie, kaszubskie wsie, były wsiami rolniczymi. Nawet takie położone nad zatoką wsie jak Oksywie, Obłuże czy Orłowo utrzymywały się głównie z rolnictwa, traktując rybołówstwo okazjonalnie, dorywczo. Uprawa roli dominowała, a fakt ten jeszcze przez wiele lat nie zmienił się pomimo nominowania Gdyni do rangi miasta.

Przed wojną, w czasie wojny, a także we wczesnych latach powojennych, nawet w śródmieściu nie szokowały pola uprawne – zagony kartofli, poletka żyta i ogródki działkowe przy Alei Piłsudskiego, przy Świętojańskiej, lub w miejscu gdzie miała powstać ulica Władysława IV.

Z czasem, a szczególnie w latach Gierka – gdy ruszyło dynamiczne budownictwo mieszkaniowe, a miasto szukając nowych terenów zaczęło zagospodarowywać przedmieścia, rolnictwo przesunęło się jeszcze bardziej na obrzeża. Wcześniejsze przedmieścia zajęły blokowiska i osiedla wieżowców z wielkiej płyty. Tereny wiejskie – ich ubytek, kompensowano poprzez włączenie kolejnych okolicznych wsi do miasta, bo myśląc perspektywicznie tu widziano rozwój przyszłych dzielnic – sypialni, dzielnic – satelitów Gdyni.

Wprawdzie nie widuje się w śródmieściu konnych wozów, ani ciągników na Świętojańskiej, ale im dalej na przedmieścia w kierunku Chwarzna lub bardziej Wiczlina to jeszcze można zobaczyć wiejskie klimaty. Starzy gdynianie z pewną nostalgią wspominają między innymi rolwagi wiozące wczesnym rankiem zieleninę na gdyńską halę targową.

Korowody dożynkowe, raz do roku przeważnie w sierpniu, przeciągały ul. Śląską, Świętojańską i 10 – lutego. Korowody te obok Święta Morza były jedną z nielicznych imprez masowych tamtych lat. A gdy już o dożynkach mowa, to ich organizatorami byli kaszubscy rolnicy z Cisowej. Ich inauguracja po wieloletniej przerwie, wywołanej rozbiorami, miała miejsce w 1933 roku. Przed wojną uroczystości tych zorganizowano sześć. Po wojnie organizowano je do czasu „późnego Gomułki”. Później, gdy na teren Cisowej wkroczyło budownictwo, gdy kolejne gospodarstwa rolne ulegały likwidacji, powoli zanikła „infrastruktura kulturalna” tego przedmieścia kultywującego tradycję kaszubskiej wsi.

Uroczystości dożynkowe składały się z pięciu podstawowych części: z uroczystej mszy świętej, korowodu dożynkowego, składania wieńca dożynkowego gospodarzowi dożynek, występy zespołów regionalnych oraz zabawy ludowej.

Ostatnie przedwojenne uroczystości kaszubskich dożynek w Cisowej odbyły się w niedzielę 13 sierpnia 1939 roku – a więc w najbliższą niedzielę święta Matki Boskiej Zielnej (15 sierpnia), która to data jest tradycyjna dla dożynek. Rozpoczynająca uroczystości msza święta celebrowana przez księdza proboszcza Anastazego Fierka była mszą polową, bowiem cisowski kościół choć nowy i pojemny nie był w stanie pomieścić wszystkich uczestników. To zdecydowało by mszę zorganizować na placu nieopodal poczty vis a vis tak zwanego Lipowego Dworu – starego zajazdu, w którym w nocy przewidziano zabawę ludową.

Plac ogrodzono linami, które ze swojego zakładu wypożyczył Zygmunt Skoczkowski, a także umajono brzózkami zakupionymi w Chylońskim nadleśnictwie. Starannie zrobiono ołtarz, podium – estradę dla chóru i orkiestry, a także ustawiono kilka rzędów ław dla oficjalnych gości.

Prze ołtarzem na specjalnym podwyższeniu złożono wieniec dożynkowy oraz bochen chleba z tegorocznej mąki. Nabożeństwo rozpoczęło się punktualnie, zgodnie z dożynkowym programem. Podczas mszy ksiądz poświęcił wieniec i chleb, wygłosił piękne kazanie, w którym mówił o trudzie rolnika. Msza ta miała niepowtarzalny koloryt, a orkiestra zastępująca organy, grała tak nastrojowo, że jej akompaniamentu słuchano w wielkim skupieniu.

Po tej wspaniałej mszy i po krótkiej przerwie obiadowej na ulicy pojawiły się przystrojone wozy zmierzające na miejsce zbiórki, aby stąd wyruszyć barwnym korowodem do śródmieścia.

Ciąg dalszy nastąpi...

wtorek, 23 października 2012

Rewa – bliska sąsiadka Gdyni.

Rewa – niewielka wieś nad Zatoką Pucką. Na mapie łatwo ją odnaleźć, leży bowiem u nasady szpyrku, charakterystycznego cypla, który, długi na około 1000 m, wcina się w głąb Zatoki. Dziś to wieś turystyczno – wczasowa, służąca turystom z głębi kraju i mieszkańcom Trójmiasta. Wcześniej, przez setki lat, głównie wieś rybacka, chociaż nie tylko...

Już ponad pięćdziesiąt lat temu, prof. Andrzej Ropelewski (późniejszy dyrektor MIR – u) w pracy doktorskiej pt. „Wieś rybacka Rewa w powiecie puckim” (wydanie GTN, Gdańsk 1962 r.) podaje wiele interesujących liczb i faktów, a także dat i nazwisk mieszkańców tej wsi. Natomiast Jerzy Miciński – znany publicysta marynistyczny, w swojej książce pt. „Żaglowce handlowe z Rewy” (Ossolineum Gdańsk 1974) przybliża czytelnikom wiadomości o rewskiej „stoczni”, budowanych, remontowanych i eksploatowanych tu statkach towarowych.

Oba te opracowania w pełni rysują dzieje Rewy i jej mieszkańców – nie zamierzam ich więc tu przytaczać. Wspomnę tylko, że na pochodzącej z 1802 roku mapie von Schrottera, wieś Rewa jest wyraźnie zaznaczona, jak również jej lądowe powiązanie komunikacyjne z Pierwoszynem i Oksywiem. Na wcześniejszej o ponad 250 lat mapie Henryka Zella (drzeworyt z 1542 roku) Rewa nie figuruje, ale mapa ta pomija też Gdynię, Kartuzy i inne pomorskie miejscowości, o których wiadomo z innych źródeł, że na pewno istniały. Jak podaje prof. Ropelewski w wyżej wymienionej książce monograficznej dotyczącej Rewy, jej nazwa pojawia się po raz pierwszy w roku 1589 w piśmie oliwskiego opata wyrażającego zgodę na wybudowanie tu rybackiej szopy. Trudno zakładać, że wcześniej wieś ta nie istniała, tym bardziej, że Kępa Oksywska (co potwierdzają wykopaliska archeologiczne) zaludniona była w epoce kamiennej. Płytkość wód zatoki, duża obfitość morskiej fauny i możliwości połączeń komunikacyjnych morskich i lądowych, stwarzały dogodne warunki bytowania i z całą pewnością doceniane były przez miejscową ludność.

Z czasu tuż powojennego pamiętam, że Rewa była typową wsią rybacką, o cofniętych od plaży zabudowaniach, łodziach wyciągniętych na płaski brzeg, z niewielkimi piaszczystymi wydmami. Gdy po kilku latach trafiłem tu ponownie – Rewa była już zmieniona. Pojawiły się nowe, często nie pasujące do krajobrazu zabudowania w stylu wczesnego Gierka, a w grajdołach i na leżakach opalali się liczni przyjezdni. Ich samochody rozjeździły wydmy nie bacząc na informacyjne tablice i zakazy. To już była inna Rewa, której mieszkańcy znaleźli zatrudnienie w pobliskiej Gdyni, Władysławowie lub Helu. W niebyt odszedł niepowtarzalny nastrój tej rybackiej wsi, z jej ciszą, zapachem wodorostów i wędzarniczego dymu snującego się między starymi checzami.

Teraz, co roku wiosną mieszkańcy z niepokojem oczekują na wyniki badań Sanepidu. Od decyzji tej instancji bowiem zależy, czy plaża rewska będzie dopuszczona jako kąpielisko – wraz z wszystkimi tego następstwami...

Dziś tylko nieliczni potrafią odgrzebać w pamięci wspomnienia o dawnej Rewie. Z czystą wodą i piaskiem. A o tym, że kiedyś budowano i remontowano tu znane na wodach Zatoki szkuty, wiedzą tylko ci, którym pamięć o tym przekazali dziadowie.

Trudno się temu dziwić. Nie każdy wszak sięga do książki, nawet takiej która mówi o własnej wsi. A jeszcze tak niedawno – w pierwszej połowie minionego wieku, tu znajdowała się przystań szkut, ich port i „stocznia”. Ich historia sięga XIX wieku, a więc czasów, gdy o Gdyni i jej stoczniach jeszcze nikt nie marzył.

Budowano tu już wcześniej – na własny użytek – łodzie rybackie, ale sławę Rewie przyniosły dopiero szkuty. Ich nazwa „scuta” pochodzenia zapewne ze skandynawskiego lub niderlandzkiego, pojawiła się w polskich źródłach już w 1214 roku. Według Smolarka, byłego dyrektora Muzeum Morskiego w Gdańsku, szkuta była statkiem towarowym żeglugi bliskiego zasięgu. Statki te były stosunkowo niewielkie – do około 50 ton ładowności, a przy tym posiadały niewielkie zanurzenie, rzecz istotna dla żeglugi po płytkich wodach Zatoki.

Jak podaje pan Miciński, pod koniec XIX wieku w Rewie było dziesięć statków towarowych różnych typów – szkuty, lichtugi, lomy i towarowe jachty. Różniły się nazwami i konstrukcją, ale jedną cechę miały wspólną – były to statki żaglowe, przeważnie o dwuosobowej załodze i służyły do przewozu ładunków (osoby przewożono sporadycznie, z zasady okazjonalnie).

Pierwsza była „Henrieta”, ale nie była ona rodowita rewianką, bowiem zbudowano ją w 1853 roku w Tolkmicku. Miejscowa produkcja ruszyła w połowie lat siedemdziesiątych 19 wieku, gdy do Rewy sprowadzono dwóch mistrzów szkutniczych. Wnet też mistrz Kosch zbudował „Helenę”, a mistrz Kasperski - „Annę” (początkowo pływającą pod nazwą „Friedrich Wilhelm”).

Z braku doków, przy budowie i remontach rewskich statków używano prostych narzędzi ciesielskich, dyli i belek oraz lin i wielokrążków. Budowane tak statki miały od około 12 m do 14,5 m długości, do około 4,8 m szerokości i zanurzenie maksymalne do 1,9 m. Ładowność dochodziła – jak już wyżej wspomniałem – do około 50 ton, co przeliczano na furmanki piasku. I tak na przykład „Helena” zabierała jednorazowo do 22 furmanek piasku. Ten piasek wydobywano z płytkiego dna zatoki dostarczany był na budowy Gdańska, a później Gdyni. Poza piaskiem wożono drewno z puszczy darżlubskiej, torf i płody rolne. Żegluga odbywała się pomiędzy przystaniami i portami Zatoki Gdańskiej.

Właścicielami statków były kaszubskie rodziny: Długich, Markowców, Vossów, Piochów, Bigotów i innych. Rewskie statki funkcjonowały z różnym powodzeniem do 1945 roku. Ostatnie z nich zniszczone zostały ogniem radzieckiej artylerii w walkach o Kępę Oksywską.

niedziela, 21 października 2012

Odznaka „Gdynia za zasługi”.

W połowie lat 80. ubiegłego wieku Rada Miasta Gdyni ustanowiła odznakę „Gdynia za zasługi”. Tą niewielką odznakę zdecydowano się przyznawać osobom fizycznym i prawnym, które swoim działaniem przyczyniły się do rozwoju Gdyni, bądź rozsławiły jej imię. Odznaka ta przyznana być mogła na wniosek pisemny organizacji pozarządowej, dyrekcji przedsiębiorstwa, stowarzyszenia itp. zarówno z terenu miasta, jak też spoza niego.

Wnioski o przyznawanie „Odznaki” należało składać do Biura Miejskiej Rady, która przedkładała je specjalnej komisji. Komisję tą – spośród swojego grona wyłoniło Prezydium MRN, liczyła cztery osoby – z czego dwie były z PZPR, i po jednej z ZSL i SD. Wnioski rozpatrywano kolektywnie, a w przypadkach wątpliwych, po dyskusji przeprowadzano głosownie.

Komisja zbierała się w miarę potrzeb to jest w miarę napływania wniosków. Opinie i decyzje komisji odnotowywano na wniosku, a następnie je podpisywano. Przewodniczący Komisji referował na kolejnym posiedzeniu Prezydium wyniki pracy komisji. W zasadzie Prezydium bez dalszych uwag akceptowało wnioski komisji, potem wyciąg z protokołu trafiał do Biura MRN, które wystawiało stosowną legitymację i ewidencjonowało osobę, której przyznano odznakę.

Wręczenie „Odznaki” odbywało się przy okazji uroczystej akademii np. z okazji 1 – mają, lub specjalnie zwoływanego posiedzenia zarządu firmy lub organizacji. Wręczenia dokonywał zwykle Przewodniczący MRN, bądź jeden z jego trzech zastępców.

Wraz z odznaką wręczana była stosowna legitymacja. Odznakę stanowił metalowy krążek przytwierdzony do baretki z napisem Gdynia. Całość miała wymiar w pionie 29 mm, z czego sam krążek odznaki wynosił 20 mm. Na krążku tym – na tle stylizowanych fal morskich – widnieje herb Gdyni oraz napis „za zasługi”.

Przyznawanie „Odznaki” odbywało się zgodnie z przyjętym regulaminem, który określał kryteria jej przyznawania oraz sposób jej noszenia. Osobom odznaczonym przysługiwał tytuł „Zasłużony Gdynianin”.

Do czasu transformacji ustrojowej odznak tych przyznano około 170. następnie jej nadawanie kontynuowano. Obecnie osobom zasłużonym dla miasta przyznawany jest „Medal im. E. Kwiatkowskiego”.

piątek, 19 października 2012

„Riwiera” - żywy pomnik Gdyni.

Obiekt, o którym dziś zamierzam opowiedzieć, powstał we wsi Gdynia, już na początku lat 20. ubiegłego wieku. Konkretnie uruchomiono go w 1923 roku, a więc przed uzyskaniem praw miejskich. Mówimy tu o hotelu „Riwiera Polska” wybudowanym w latach 1922 – 25 koło plaży – przy ul. Zawiszy Czarnego. Hotel wybudowano z inicjatywy lwowskiej spółki przez Władysława Grabowskiego.

Jak podaje Małgorzata Walicka w książce „Gdynia pejzaż sprzed wojny” (str. 101), dyrektorem hotelu przeznaczonego dla miejscowych elit i prominentnych osób odwiedzających Gdynię, był pan Pikuziński. Działalność hotel rozpoczął od „balu gałganiarzy”, zorganizowanego przez panią Izabelę Kasprowicz, żonę Bolesława Kasprowicza (po wojnie rektora WSE w Sopocie i jednego z inicjatorów utworzenia Uniwersytetu Gdańskiego). Pani Izabela była w owym czasie Prezesem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, stąd zysk z tego balu, przeznaczono właśnie na cele jego podopiecznych.

Całkowite wykończenie obiektu nastąpiło jednakże dopiero po dwóch latach czyli w 1925 roku. Na zdjęciach „Riwiery” pochodzących z lat 30. ubiegłego wieku, obiekt ten jawi się już w całej krasie i w zasadzie niczym zewnętrznie nie różni się od dzisiejszego. Zdjęcia takie znaleźć możemy między innymi w pochodzącej z 1937 roku broszurze pana Winogrodzkiego pt. „Gdynia”, a będącej właściwie rymowanym przewodnikiem po naszym mieście. Pisałem o tym przewodniku szerzej na blogu (część 1 i część 2). Tu na str. 20, dwa zdjęcia nie istniejącego od czasów wojny kina „Morskie Oko” oraz właśnie „Riwiery Polskiej”.

Tu też wzmianka o obu obiektach, którą cytuję:
„Blisko Kamiennej Góry obok morskiej plaży
szeroki bulwar pasem zieleności darzy,
Jest to miejsce spaceru najróżniejszej sfery
Corso „Morskiego Oka” i „Polskiej Riwiery”...

Wzmiankę o „Riwierze” znajdziemy też w „Roczniku Gdyńskim” nr. 9. w „Kalejdoskopie wycinków prasowych” pani Tokarz (str. 253). Tu wspomnienie o balu sylwestrowym z 1928 roku oraz o zorganizowanym tam przez Komitet Pań Gdyńskich tak zwanym „Wieczorku wełnianym” (może mnie ktoś uświadomi na czym taka impreza polegała?).

Jak użytkowana była „Riwiera” w czasie okupacji nie udało mi się ustalić, pomimo podjętych prób i poszukiwań. Przypuszczać można, że było tu jakieś kasyno lub klub dla oficerów Kriegsmarine. Po wojnie natomiast, prawo do „Riwiery” wyrokiem sądu przywrócono panu Pikuzińskiemu (1945 rok), ale już rok później zakwaterowano tu personel Teatru Wybrzeża Iwo Galla.

W roku 1947 pan Pikuziński wydzierżawił obiekt Lidze Morskiej, która tu urządziła hotel turystyczny. Trzy lata później – w 1950 roku - „Riwierę” przejęło Dowództwo Marynarki Wojennej z przeznaczeniem na Okręgowy Klub Oficerski. Przez czterdzieści kilka lat i nadal, obiektem zarządza Marynarka Wojenna, która prowadzi tu różnoraką i wielopłaszczyznową działalność. Znajduje się tu kasyno oficerskie, sala kinowa, pomieszczenia klubowe i inne.

W latach 60 ubiegłego wieku mieściła się tu filia Uniwersytetu Gdańskiego, a właściwie wydział historii tej uczelni. Tu wieczorowo (a może zaocznie?) studiowali oficerowie i cywile, którym do awansu potrzebne były studia i tytuły magistrów. Filię tę zwano „ordonówką” od nazwiska dr Stanisława Ordona, historyka wojskowości, który kierował tą placówką.

Już po transformacji ustrojowej, w 1993 roku, „Riwierze” przywrócono jej historyczną nazwę, nie zmieniając profilu działalności i dotychczasowego użytkownika.

środa, 17 października 2012

Biała gastronomia czyli bary mleczne.

Bary mleczne, które powołano do życia w całym PRL – u, miały według założeń spełniać specjalną, społeczną misję – żywić społeczeństwo zdrowo i tanio. Stosownie do powszechnej oceny ich działalność sprawdziła się pod tym względem znakomicie i bez przesady można twierdzić, że ich funkcja to jedno z nielicznych osiągnięć ówczesnego ustroju.

Okręgowe Przedsiębiorstwo „Barów mlecznych” z siedzibą dyrekcji we Wrzeszczu, jako samodzielne przedsiębiorstwo powstało we wczesnych latach 50. ubiegłego wieku. Firma posiadała w każdym mieście po kilka placówek. W Gdyni tych placówek było 10. w samym śródmieściu naszego miasta były trzy bary – jeden vis a vis PKO przy ul. Świętojańskiej, drugi przy ówczesnej ul. Migały w pobliżu Hali Targowej, a trzeci Bar Mleczny „Słoneczny” powstał w 1959 roku na rogu ul. Żwirki i Wigury – Władysława 4 (ten bar istnieje do dzisiaj i w sezonie letnim widać stojące na ulicy kolejki).

Uruchamiając kolejne placówki białej gastronomi – jak wtedy nazywano bary mleczne – zwracano uwagę by lokalizować je w ruchliwych miejscach. Starano się też, aby w każdej dzielnicy był chociaż jeden bar. Dbano też, aby placówki te były czynne we wszystkie dni tygodnia, łącznie z niedzielami i świętami, i to od wczesnych godzin porannych do wieczornych, czyniono też starania, aby przez cały dzień w ciągłej sprzedaży, był zestaw podstawowych dań.

Pomimo nazwy – sugerującej wąski wybór dań – bary te serwowały nie tylko dania mleczne i nabiałowe. Wprawdzie dania w tego typu placówkach dominowały, ale była tam też nieśmiertelna pomidorowa i grochowa, a także kotlety jajeczne (robione jak mniemam z jajek na twardo). Od rana była tam jajecznica, twaróg w różnej postaci, a także bułki z masłem i serem żółtym, do picia serwowano kakao i mleko na gorąco, oczywiście była też zupa mleczna.

Dania obiadowe to nie tylko pomidorowa i grochowa, ale też ogórkowa, warzywna czasami był żurek lub rosół, były też tak zwane dania drugie, wspomniany kotlet jajeczny, ale też dania typowo mięsne kurczak, kotlet mielony i zawsze jakieś surówki. Wachlarz dań był tu szeroki – brakowało tylko dań rybnych i alkoholu.

Z usług tych placówek korzystali uczniowie i studenci, osoby samotne, którym nie chciało się gotować dla jednej osoby, a w lecie poza tymi stałymi bywalcami, z posiłków barowych korzystały też wszelkiego rodzaju wycieczki i turyści indywidualni.

Poza ową podstawową działalnością „Bary Mleczne” świadczyły usługi na rzecz wielkich zakładów na terenie trójmiasta. Usługi te polegały na dostarczeniu do tych zakładów – w ramach przepisów BHP – kawy zbożowej. Była to kawa słodzona z mlekiem, którą dostarczano do poszczególnych zakładów przemysłowych trójmiasta. Do tego celu służyły termosy zapewniające kawie odpowiednią temperaturę. Kawę tę gotowano w wytypowanych barach mlecznych i dowożono na miejsce konsumpcji w czasie poszczególnych zmian roboczych. Były to hektolitry kawy, często marnotrawionej, bo niewykorzystaną wylewano do kanalizacji.

Gdy na przełomie lat 1955/1956 w skali kraju wybuchły kolejne afery – mięsna, gastronomiczna i inne – zainteresowano się też działalnością barów mlecznych, a głównie ową działalnością dodatkową. Okazało się wtedy, że kawa dostarczona do firm jest niedosłodzona, a ilość mleka znacznie zaniżona. Obliczono, że na przestrzeni lat proceder ten przyniósł nieuczciwym kierownikom barów znaczne korzyści finansowe. Poleciały głowy. Ze stanowiska odwołano dyrektora Barów, a jego zastępcę do spraw handlowych aresztowano. Ten sam los spotkał nieuczciwych kierowników i niektórych pracowników dyrekcji, którym udowodniono współudział w procederze. W Gdyni aresztowano jedną kierowniczkę, którą skazano na parę lat więzienia.

Wymieniono całą dyrekcję Przedsiębiorstwa. W tym nowym składzie firma przetrwała do 1976, gdy dokonano głębokiej reorganizacji handlu i gastronomii w skali kraju. OP „Bary Mleczne” rozwiązano, a poszczególne placówki włączono do PSS „Społem”. Na terenie naszego miasta było około 10 barów, i tak też pozostało przez najbliższych parę lat...

poniedziałek, 15 października 2012

„Eine Ganze” czyli jedną całą.

Właściwie nazywał się Jan D., ale wszyscy gdzieś od 1942 roku wołali go i wszystkich członków jego rodziny - „eine ganze”. Po Polsku oznacza to „jedną całą” i było jak na przezwisko dość osobliwe, ale nazwy i przezwiska kierują się swoimi prawami i własną logiką. Przezwisko to bardzo mocno przylgnęła do tej rodziny i jeszcze grubo po wojnie było w użyciu.

Z czasem zapomniano, co tę nazwę – przezwisko zrodziło. Kto pierwszy tego przezwiska wobec rodziny D. użył. Po wojnie, gdy młodzi już nie rozumieli tych niemieckich słów ani ich dosłownego sensu, ani też przenośni, jaką wyrażały – nadal mówiło się na rodzinę D. - „eine ganze”.

Wielodzietna rodzina państwa D. sprowadziła się do Gdyni w latach 30. ubiegłego wieku, za pracą i chlebem. Wydzierżawili kawałek kaszubskiego piasku i pan D. własnymi rękami zbudował tak jak umiał barak dla siebie i swojej żony. Barak ten do końca swojego życia poprawiał, uzupełniał i wzmacniał. Podpierał go drągami, krył dach kawałkami papy i blachy, obudowywał komórkami i chlewikami. Szczególnie dziwnie wyglądał dach tego baraku, na którym znaleźć można było wszystko – kamienie i cegły, kawałki darni, stary garnek i koło od wozu. Wszystko to miało przytrzymać kawałki blachy ze starych puszek, skrawki papy i deski przed podmuchami nadmorskich wichrów. Barak był niski, odrobinę wyższy od rosłego pana D.

Do baraku przylegał kawałek piaszczystego ogródka warzywnego, w którym poza włoszczyzną i słonecznikami rosły dwie lub trzy wisienki. Ogródek ten, prowizorycznie ogrodzony drutem kolczastym, był głównym obok łąki i lasu dostarczycielem witamin dla całej rodziny. Był to typowy slums, jakich setki, a nawet tysiące budowano przez jedną noc na obrzeżach Gdyni w okresie jej dynamicznego rozwoju.

W takim baraku mieszkała przed wojną i w czasie wojny rodzina D. i w niewyobrażalnej biedzie wojnę przeżyła. Podstawowym wyżywieniem tej rodziny były głodowe racje kartkowe, zbiory z ogródka i lasu. Dodatkową „żywność” stanowiła dla nich kaszanka, która w czasie okupacji można było w Gdyni kupować bez kartek.

Kaszanką były grube batony o długości około 40 cm, w papierowych osłonkach, związanych na końcach szpagatem. Zawartość, czyli farsz był dość dziwny, bowiem ziarenka kaszy występowały w nim rzadko, a w zasadzie całe wnętrze papierowego „flaka” wypełniała brunatno – krwista maź. Z reguły kaszanka ta po przekrojeniu niemile pachniała, a wręcz cuchnęła. Powszechnie mówiono, że Niemcy do tej swojej „Blutwurst” używają krwi końskiej i krwi konserwowej, którą gromadzą w dniach, gdy uboje są większe. Znając niemiecką oszczędność skłonni byliśmy w to wierzyć.

Tę niemiecką kaszankę kupowaliśmy wszyscy, jadano ją, gdy brak było innej żywności, gdy wyczerpano kartki. Spożywano ją na zimno i na gorąco, do chleba, lub przysmażoną z cebulą do ziemniaków – jako danie obiadowe.

Kaszanka ta mimo swojej podłej jakości była przedmiotem sporego zainteresowania ubogiej ludności Gdyni. Kupowali ją wszyscy w ilościach zależnych od wielkości rodziny i od pory roku. W lecie bowiem, trzeba było dużej dawki odwagi, żeby kupić ten łatwo psujący się delikates i nakarmić nim rodzinę. Wyjątek od tej reguły stanowiła rodzina D., która zawsze kupowała „eine ganze”, czyli jedną całą kaszankę o wadze około 2,5 kg, co zważywszy liczebność tej rodziny nie było ilością zbyt wygórowaną.

Gdy do sklepu masarskiego, potocznie zwanego rzeźnikiem, wkraczał ktoś z rodziny D. wiadomo było, że kupi „ eine ganze”. Z czasem, hasło to stało się nazwą własną – bowiem nie wszyscy znali w osiedlu z nazwiska rodzinę D., lecz wszyscy wiedzieli, kto zacz „eine ganze”.

Z czasem, członków rodziny D. wpuszczano do rzeźnika poza kolejką, bowiem akt kupna – sprzedaży „eine ganze”, był prosty i nie wymagał wycinania kuponów z kartek, dokładnego ważenia i innych czynności. Kaszanki tej poza tym nie pakowano w żaden papier, była wszak w papierowej osłonce. Kupujący łapał ją za sznurek przeznaczony do wiązania batonu i wieszania na haki i szedł do domu przez całe osiedle wymachując nią bez żenady.

Tak więc rodzina D. oszukując głód kaszanką, przetrwała okupację. Ojciec pracował gdzieś w porcie, matka chowała stadko zawsze czystych i zadbanych dzieci.

Wkraczające, pod koniec marca 1945 roku, oddziały rosyjskie i nieliczne jednostki polskie rodzina D. przyjęła z nadzieją na poprawę losu. Wszyscy wkoło bowiem wierzyli, że gorzej niż podczas okupacji już być nie może, że musi być lepiej.

Piekło wojny było już za nami, przeżyliśmy, czekało nas życie, lepsze życie.

Dla nas przepędzenie Niemców z Gdyni było równoznaczne z końcem wojny, lecz wojna nadal trwała i niejedno jeszcze życie ludzkie miała pochłonąć. Z całą brutalnością miała się jeszcze przypomnieć i to w sposób najmniej oczekiwany.

Otóż pewnego kwietniowego dnia, nie wiadomo skąd i dlaczego, przy baraku rodziny D. zatrzymał się rosyjski czołg. Przytulił się do ściany szopki i udawał, że go nie ma. Sołdaty rozpierzchli się po okolicy w poszukiwaniu panienek i alkoholu. Tego ostatniego nie musieli daleko szukać. W nieodległej wytwórni win, octu i musztardy, były pełne kadzie trunku, od wina mszalnego poczynając, a na „jabcoku” kończąc. Zaczęła się pijacka orgia, połączona ze strzelaniem do beczek, kadzi i flaszek. Strzelano również za zwycięstwo i za rychły koniec wojny. Strzelano i pito na przemian, a potem już tylko pito, aby nie tracić czasu.

Pod wieczór wrócili pijani sołdaci do swojego czołgu, taszcząc zapasowe bańki z winem na wypadek trzeźwienia. Wania czy Sasza wgramolił się do czołgu z niedopałkiem papierosa w zębach. Przysnął. Od niedopałka zajęły się naoliwione szmaty i pakuły. Czołg błyskawicznie stanął w płomieniach. Próby gaszenia piaskiem i wodą okazało się nieskuteczne, jak i „strażacy” mało z powodu wypitego alkoholu skuteczni. Wanię czy Saszę poparzonego wyciągnięto z czołgu. Był poparzony na twarzy i rękach, lecz czołg spłonął.

Następnego dnia rano zjawił się młody lejtnant NKWD z asystą. Przeprowadził coś w rodzaju uproszczonego dochodzenia w sprawie pożaru czołgu. Porozmawiał z sołdatami, którzy oczywiście wybielili całkowicie swojego kolegę, a niedwuznacznie zasugerowali, że sprawcą podpalenia czołgu jest pan D.

Wyrok wydał jednoosobowo młody lejtnant, a jego asysta niezwłocznie na oczach całej rodziny wykonała. Seria z pepeszy pod ścianą baraku przekreśliła nadzieję rodziny D. na lepsze życie... tak i w takich okolicznościach zginął pan D. zwany „eine ganze”.

sobota, 13 października 2012

Emilia, Karina, Paula i inne... panienki

W czasie PRL gdyński „półświatek” był kilkuwarstwowy. Składała się nań gromada prostytutek (stałych, miejscowych było około 400, a na czas sezonu letniego przybywało na tak zwane „gościnne występy” około 200 dalszych), sutenerów, często równocześnie cinkciarzy (takie dwa w jednym) i meliniarzy, udzielających gościny (wynajem na stałe lub na godziny pokoi we własnych mieszkaniach) prostytutką uprawiającym swój proceder.

Na drugiej linii znajdowały się osoby powiązane z prostytucją – była to liczna grupa kelnerów, taksówkarzy, szatniarzy, którzy żyli w symbiozie z panienkami. Elitom w drugiej warstwie byli szatniarze, czyli współcześni bramkarze w nocnych lokalach. To oni sprzedając „konsumpcję” i karty wstępu selekcjonowali gości, decydując kogo wpuścić do lokalu. Odmowę wejścia uzasadniano brakiem miejsca, stanem trzeźwości, zamkniętą imprezą rodzinną lub zakładową. Barierę taką przełamywała zwykle łapówka, zwana napiwkiem, brana chętnie w twardej walucie. Tak było w przypadku mężczyzn próbujących wejść do lokalu. Płeć żeńską selekcjonowano inaczej – selekcjonował ją zarówno bramkarz jak też pracujące w lokalu panienki, które w każdej kobiecie widziały konkurentkę. Tak więc tępione były wszelkie debiutantki i outsiderki usiłujące wejść do nocnego lokalu.

Bramkarze mieli inne kryteria selekcji. Nie wpuszczali panienek znanych z awantur z niepłacenia rachunków, a głównie takich, które nie opłacały się „selekcjonerowi”.

Selekcja konkurentek prowadzona przez „samorząd” panienek powiązanych z daną knajpą była bardziej brutalna i bezwzględna. Outsiderki pędzono od wejścia do lokalu, często przy użyciu siły – wulgarnych wyzwisk, popychanek, a nawet bicia. Wyjątek stanowiły debiutantki, które przychodziły do lokalu z własnym boykiem, odpadał więc czynnik konkurencji.

Selekcję konkurentek ustawiała zwykle prostytutka z najdłuższym stażem, ciesząca się autorytetem i posłuchem wśród koleżanek po fachu. W ekskluzywnym nocnym lokalu kategorii „S” przy ul. 10 lutego róg 3 – mają, zwanego „Cafe Bałtyk” (zajmujący parter i część suteryny gmachu PLO), rządziła Emilia, zwana „królową portu”. Była to około czterdziestoletnia, postawna brunetka, o dość regularnych rysach twarzy. Miała posłuch zarówno u swoich koleżanek, a nawet u kelnerów i cinkciarzy. Podobno w zwalczaniu konkurencji była bezwzględna i biła dziewczęta obcasem buta zdjętego z nogi. Z reguły jednak osobiście nie interweniowała, bowiem wyręczała się posłusznymi jej panienkami. W zamian za posłuszeństwo Emilia broniła koleżanki przed personelem lokalu, ewentualną interwencją milicji, a nawet w Kolegium ds. Wykroczeń, świadcząc na ich korzyść. Interesowali ją tylko „dolarowi” klienci, Polacy – nawet pływający nie mieli u niej szans. Słowem – ceniła się.

Inną stałą (przez pewien czas) bywalczynią „Cafe Bałtyk” była Karina. W mojej ocenie, była to najładniejsza prostytutka w Gdyni. Średniego wzrostu, śniada, brunetka o błękitnych oczach, o śródziemnomorskim typie urody. Zajmowała stolik w pobliżu orkiestry, otoczona zwykle gronem koleżanek. Nigdy nie widziałem by piła alkohol lub tańczyła. Obserwowała tańczące na parkiecie pary i słuchała muzyki. Tak spędzała cały wieczór. O północy orkiestra grała specjalnie dla niej, a z przedsionka WC wychodziła babcia klozetowa z bukietem czerwonych róż. Bukiet ten wręczała Karinie, która niebawem opuszczała samotnie lokal. Mówiono, że w Karinie zakochał się szwedzki kapitan statku, który awansem opłacił orkiestrę i babcię klozetową za ten gest świadczący o jego uczuciach. Proceder ten trwał kilka miesięcy, do czasu załatwienia formalności. Po tym, Karina wyjechała ze swoim kapitanem do Szwecji i nigdy jej już nikt w Gdyni nie widział.

Przeciwieństwem tej ładnej prostytutki była Paula – weteranka zawodu. Kobieta ta przekroczyła już dawno pięćdziesiątkę. Była niska, dość gruba o wymiętej twarzy. Pomimo swojego wieku i nieatrakcyjnego wyglądu cieszyła się u pijanych bywalców knajpy sporym „braniem”. Widać miała sporo seksapilu, który rozpustni mężczyźni wyczuwali na odległość.

Dla mnie była Paula doskonałą ilustracją porzekadła, że nie ma brzydkich kobiet, gdy jest pod dostatkiem wódki...

czwartek, 11 października 2012

Rzecz o restauracji „Oaza” - czyli dziurawe „sito”.

Sporym zainteresowaniem na moim blogu cieszy się tematyka „gastronomiczna” szczególnie ten jej aspekt, który mówi o tak zwanym życiu nocnym naszego miasta. To sprawiło, że postanowiłem do tego tematu powrócić i to w sposób niekonwencjonalny, mianowicie przybliżając czytelnikom tylko jeden gdyński lokal - „Oazę”.

O lokalu tym wspomniałem już w „Roczniku Gdyńskim” nr. 17 z roku 2005, w moim tekście pt. „Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”, w którym hurtowo wymieniam lokale z „życiem nocnym”, a także te, w których prostytutki i boyki urzędowali również w trakcie dnia. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu, bowiem wydaje mi się niecelowe jego ponowne prezentowanie, zważywszy objętość artykułu.

A więc do rzeczy. Restauracja „Oaza” powstała przy ulicy Portowej 4, w pierwszych latach 60. ubiegłego wieku i działała do schyłku PRL (obecnie znajduje się tam zakład świadczący usługi rehabilitacji medycznej). „Oaza” podlegała Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym była lokalem kategorii pierwszej, pomimo licznych braków lokalowych i technicznych – chodziło bowiem o drenowanie kieszeni konsumentów z niego korzystających. Lokal był niewielki, ciasny, bez odpowiedniego zaplecza kuchennego i socjalnego. Z założenia miał stanowić „sito” przechwytujące zagranicznych marynarzy przypływających do naszego portu i co oczywiste, odwiedzających nasze miasto. Chodziło o to, aby przybysze zatrzymywali się w „Oazie” i dalej nie szwendali się po mieście „zwiedzając” sklepy, knajpy, meliny i „chawiery” czyli mieszkania dziwek.

Zakładano, że lokal ten z racji jego lokalizacji spełnia wszelkie wymagania na tego rodzaju „sito”. Znajdował się blisko portu, w pobliżu milicji i na trasie do centrum miasta. Wszystko to miało ułatwić codzienną penetrację tej restauracji, a także szybką interwencję w przypadku zakłócania porządku w lokalu lub w jego pobliżu. Takie były teoretyczne założenia. W praktyce jednak boyki (tak półświatek nazywał zagranicznych marynarzy) przeciekali przez owe „sito” i trafiali do „Bristolu”, „Cafe Bałtyk”, „Casanowy”, a nawet do odległego „Morskiego Oka”, zwanego przez gdynian „bulajem”.

Spowodowane to było szczupłością lokalu w „Oazie” - stąd stosunkowo niewielki wybór dziewczynek, a także faktem dość dobrej znajomości topografii naszego miasta przez marynarzy pływających na liniach regularnych, którzy często bywali w Gdyni, a tym samym dobrze orientowali się gdzie można się dobrze i w miarę tanio zabawić. Niektórzy z nich mieli tu nawet swoje „stałe dziewczynki” urzędujące w określonych knajpach.

Dla nich jedyną zaletą „Oazy” było to, że lokal ten był czynny od godzin popołudniowy. Wcześnie też zaczynał się tu dancing, z dość dobrym kwartetem muzycznym (w składzie akordeon, saksofon, skrzypce i perkusja), co umożliwiało tańce na niewielkim parkiecie.

Lokal zagęszczał się pod wieczór. Wtedy też przybywało tańczących parek, a orkiestra grała prawie non stop chętnie spełniając (oczywiście odpłatnie) muzyczne życzenia. Wtedy też najbardziej aktywni byli liczni tu cinkciarze, a bar był oblężony. Tak było, aż do północy. Później gości sukcesywnie ubywało, „zakochane” parki odjeżdżały na chawiry, bądź korzystając z taksówek przenosiły się do innych lokali. Z lokalu wybywali też cinkciarze, słowem w lokalu pozostawały niedobitki. Teraz dominowali tu polscy konsumenci, przy stolikach spali pijani marynarze. Kelnerzy sprzątali popielniczki i kasowali należności, a orkiestra symulowała granie, robiąc długie nieuzasadnione przerwy pomiędzy melodiami. Ciągnięto taką byle jaką działalność do godziny trzeciej, o której oficjalnie lokal zamykano.

Do końca bywali tu zwykle Polacy, niekiedy kolesie na delegacji, szukający przygód mieszkańcy naszego miasta, osoby topiące w alkoholu swoje smutki, bądź alkoholicy, którym ciągle było mało.

Dla tak zwanych lepszych gości w „Oazie” był niewielki pokoik ukryty za kotarą, tuż przy wejściu do WC. Tam spotkać można było pijących miejscowych prominentów, którzy ukrywali swoje alkoholowe skłonności.

Lokal nastawiony był głównie na wyszynk. Z powodu braku kuchni serwowano tu poza wódką i butelkowym piwem krótkie dania barowe – tatar, śledzik, sałatki i tradycyjne jajka w majonezie, a na ciepło – bigos, flaki i wątróbkę. Te dania na ciepło trafiały gotowe z innych knajp i na miejscu były odgrzewane w małym pomieszczeniu za bufetem.

Przy wejściu znajdowała się szatnia, która było obowiązkowa. Tu królował pan Julek. To on selekcjonował gości, sprzedawał tak zwane konsumpcje, a także prowadził sprzedaż papierosów. Czym jeszcze zajmował się ów zawsze uśmiechnięty pan, pozostawiam domysłom czytelników.
Za bufetem stał pan Roman, pracował sprawnie i pilnował swoich interesów. Nalewał wódkę do kieliszków lub wydawał całe butelki kelnerom, którzy roznosili alkohol do stolików. Kelnerów pracowało tu kilku, sami mężczyźni, bowiem kelnerek w gdyńskiej gastronomii na noc nie zatrudniano. Wyjątkiem były nieliczne bufetowe w niektórych gdyńskich nocnych lokalach, kobiety te mimo nocnej pracy podejmowały ją chętnie. Widocznie była ona bardzo atrakcyjna.

W „Oazie” pracowały tylko trzy kobiety – dwie w tak zwanej kuchni i jedna w szalecie. Do tej ostatniej należał też obowiązek sprzątania sali i zaplecza.

Całością kierował pan Zbyszek – trzydziestoletni, szczupły mężczyzna, który w knajpie był raczej niewidoczny.

Praca w „Oazie” była dla personelu atrakcyjna i zapewne dochodowa. Przypuszczać można, że niektórzy pracownicy (a może wszyscy) otrzymywali też wynagrodzenie z innej niż GZG kasy.

Faktem jest, że gdy w latach 1965 – 66 wybuchła w GZG tak zwana afera gastronomiczna, gdy aresztowano kilkanaście osób, w tym dyrektora i jego zastępcę oraz licznych kierowników i bufetowe, pracowników „Oazy” pozostawiono w spokoju. Widocznie personel ten cieszył się nieskazitelną reputacją i pełnym zaufaniem tak zwanych „organów”.

wtorek, 9 października 2012

„Ptaszków” było sześć...


Przed wybuchem drugiej wojny światowej nasza Marynarka Wojenna dysponowała sześcioma okrętami minowymi o ptasich nazwach. Były to: ORP „Jaskółka” , „Mewa”, „Rybitwa”, „Czajka” , „Żuraw” i „Czapla”. Zbudowano je w latach trzydziestych ub. wieku w stoczniach polskich i chociaż częściowo ich wyposażenie pochodziło z importu, uważano je – i to słusznie – za znaczne osiągnięcie naszych konstruktorów i stoczniowców.

Ich celem obrona przeciw minowa naszego wybrzeża – wód przybrzeżnych, portów i przystani, zatoki, a nawet rzek. Zbudowane w warsztatach Marynarki Wojennej na Oksywiu i w Stoczni Rzecznej w Modlinie okręty te były sześcioraczkami, zbudowano je bowiem w oparciu o tę samą dokumentację i taką samą technologię.

Na Oksywiu zbudowano cztery okręty: „Jaskółkę” zwodowano we wrześniu 1934 roku, „Mewę” zwodowano w styczniu 1935 roku, „Żurawia” zwodowano w sierpniu 1938 roku oraz „Czaplę” zwodowano prawdopodobnie z początkiem 1939 roku. Pozostałe dwa „ptaszki” zbudowano w Modlinie i tak: „Rybitwę” zwodowano w kwietniu 1935 roku oraz „Czajkę” zwodowano również w kwietniu 1935 roku.

Wszystkie te okręty weszły do służby przed wybuchem wojny i tylko nieco różniły się uzbrojeniem, natomiast ich podstawowe dane techniczne były jednakowe. Ich długość wynosiła 45 m, posiadały silniki Diesla, osiągały szybkość do 18 węzłów i miały 30 osobową załogę. Uzbrojone były w jedno działo kaliber 75 mm, dwa przeciw lotnicze ckm, i mogły zabrać na pokład 20 min. Posiadały też dwa trały przeciw minowe, bowiem mogły nie tylko stawiać, ale również poławiać miny.

Ich wojenne losy były różne i z tych względów wymagają indywidualnego omówienia. „Mewa” została zbombardowana już 1 września 1939 roku na Zatoce Gdańskiej. Uszkodzona, schroniła się w porcie helskim. Tam w dniu 3 września została zbombardowana i zatopiona. „Jaskółka” i „Czapla” wojowały dłużej, aż do 14 września. W tym dniu zostały zbombardowane i zniszczone w porcie w Jastarni. W nalocie tym uszkodzona została też „Rybitwa”, ale jej uszkodzenie było mniejsze, co pozwoliło jej wraz z „Żurawiem” i „Czajką” schronić się przed kolejnymi bombardowaniami w porcie helskim. Tam okręty te doczekały kapitulacji Helu i jako zdobycz wojenna zostały wcielone do floty niemieckiej.

Do kraju powróciły dopiero w marcu 1946 roku, w wyniku działań naszej Misji Morskiej, po ich odnalezieniu w Travemunde.

Losy „Jaskółki” i „Czapli” - uszkodzonych już z początkiem batalii wrześniowej nie są bliżej znane. Wszystko wskazuje na to, że zostały one złomowane przez Niemców.

Do pełnego obrazu losów naszych „ptaszków” dodać wypada jeden epizod walk o Kępę Oksywską, w której uczestniczyły w dniu 12 września, w godzinach popołudniowych. Wtedy to Niemcy zaatakowali Kępę Oksywską od strony Mostów. Odpierających niemieckie ataki obrońców wsparły wtedy swoim ogniem nasze „ptaszki” - „Jaskółka”, „Czajka” i „Rybitwa”. Zaskoczeni tym atakiem Niemcy ponieśli spore straty, a lądowa obrona Polaków mogła chociaż przez ten czas złapać oddech i umocnić się na bronionych pozycjach.

sobota, 6 października 2012

y/s „Lwów” był pierwszy.

Bliżej niezorientowani w temacie zwykli uważać, że naszym pierwszym szkolnym żaglowcem był – „Dar Pomorza”. Tymczasem prawda jest taka, że wyprzedził go o całe 10 lat statek żaglowy y/s "Lwów".

Zakupiono go już w czerwcu 1920 roku za 247 tys. dolarów. Statek ten zbudowano w 1869 roku w Holandii, a więc w momencie zakupu liczył już ponad pięćdziesiąt lat. Inna wersja mówi, że zbudowany został w stoczni angielskiej.
W momencie zakupu nazywał się "Nest" i był trójmasztowym barkiem. Jego podstawowe dane techniczne to:
·         długość z bukszprytem - 85,1 m
·         długość miedzy pionami - 64,8 m
·         szerokość - 11,4 m
·         zanurzenie - do 6,9 m
·         powierzchnia żagli - ok. 1500 m2
·         wysokość masztów od pokładu - 41,3m, 42 m ,27 m
·         silniki pomocnicze 2 sztuki - 4 cylindrowe
·         dwie śruby, na silnikach osiągał prędkość ok. 6 węzłów
·         dwa pokłady oraz trzy ładownie,
·         załoga liczyła 10 oficerów, 25 marynarzy, miejsc dla uczniów było ok. 140.
Statek nabyto i włączono do eksploatacji w czasie gdy szkoła morska znajdowała się w Tczewie, a jej dyrektorem był kapitan Antoni Garnuszewski. Portem macierzystym "Lwowa" był Gdańsk, a statek szkoląc zarówno cywili jak i oficerów marynarki, był podporządkowany Ministerstwu Spraw Wojskowych. Pierwszym komendantem "Lwowa" został kapitan żeglugi wielkiej Tadeusz Ziółkowski. Kolejnymi jego komendantami byli: Mamert Stankiewicz i Konstanty Maciejewicz.
"Lwów" pomimo "podeszłego wieku" odbył kilka pełnomorskich i oceaniczną podróż - po Bałtyku, Morzu Śródziemnym i Czarnym oraz przez Atlantyk do Rio de Janeiro. Zawdzięczał to między innymi temu, że miał mocny, stalowy kadłub.

Według inżyniera Mieczysława Filipowicza ostatnie swe lata Marynarce Wojennej jako hulk. Złomowano go w Warsztatach Marynarki Wojennej na Oksywiu w 1939 r.

środa, 3 października 2012

Samy, super samy, pawilony, markety... część 2

Samoobsługowy sklep mięsny MHM, uruchomiony został za czasów dyrektora Piotra Starczewskiego, a jego kierownikiem został Michał Boczkowski. Kolejny sklep samoobsługowy tej branży uruchomiono niebawem przy ul. Świętojańskiej vis a vis przystanku kolejki elektrycznej Wzgórze Nowotki (obecnie Wzgórze św. Maksymiliana). Kierownikiem tego drugiego sklepu został Władysław Moraczewski, wcześniej pracownik działu handlowego MHM.

Uruchamianie sklepów samoobsługowych branży mięsnej było sprawa kłopotliwą i trudną. Trudności te wynikały z przydziałów urządzeń chłodniczych, przeszklonych lad, chłodniczych regałów przyściennych, odkrytych lad chłodniczych tzw. bonetek (o ile jestem dobrze zorientowany import z Francji z firmy Bonete), a nawet kloców do rąbania mięsa. Również eksploatacja takich sklepów była znacznie trudniejsza niż sklepów ogólnospożywczych. W tych ostatnich eksponowano towar już popakowany przez hurtownie WPHS lub producenta (konserwy, słoje, butelki itp.), podczas gdy dostarczane przez Zakłady Mięsne wędliny, wyroby wędliniarskie, a w szczególności mięso, wymagało dalszej obróbki. Poszczególne elementy trzeba było poporcjować, zważyć, opisać na metce i zapakować. Wymagało to licznego personelu zatrudnionego na zapleczu, który te czynności wykonywał. Wystarczyło, że do sklepu dostarczono wołowinę mrożoną w ćwierćtuszach, a już zaczynały się trudności i zakłócenia w pracy takiego sklepu. Niekiedy perturbacje powodowane były innymi bardziej przyziemnymi przyczynami wystarczyły braki „pakowizny” np. papieru pakowego lub pergaminu.

W branży przemysłowej pierwszym sklepem samoobsługowym (nazywano je sklepami preselekcyjnymi) był sklep obuwniczy MHD przy ul. Świętojańskiej na przeciwko Urzędu Miejskiego (jego dokładnej lokalizacji dziś już nie pamiętam). Sklep ten uruchamiał dyrektor Stefan Kopeć i jego zastępca Władysław Tomaszewski (wcześniej Wiceprzewodniczący Prez. MRN w Gdyni).

W latach 60.  uruchamiano kolejne samy różnych branż. Ambicją każdej firmy było posiadanie kilku sklepów tak funkcjonujących. Nie bez znaczenia były tu też otrzymywane przez dyrekcje premie, za kolejne sklepy samoobsługowe, wypłacane przez WZPH (Wojewódzkie Zjednoczenie Przedsiębiorstw Handlowych w przypadka firm państwowych, lub jednostek nadrzędnych szczebla wojewódzkiego bądź centralnego w przypadku innego podporządkowania.

Prawdziwy boom w uruchamianiu sklepów samoobsługowych nastąpił jednak dopiero za Gierka - w połowie lat 70. Najpierw zaczęto sprowadzać z NRD pawilony handlowe typu Kaufhalle o powierzchni ogólnej około 1400 m2, a następnie przystąpiono do montażu dużych pawilonów produkcji krajowej o jeszcze większych gabarytach.

Jedna z Kaufhall sprowadzona przez PHS z NRD z przeznaczeniem na działalność handlową, dla Chyloni (przy ul. Wiejskiej) została przez władze zadysponowana na tzw. Targi Rybne przy ul. Waszyngtona i przez kilka lat pełniła funkcję hali wystawowej Muzeum Miasta Gdyni. Inne bardzo liczne zaczęto lokalizować w wielu dzielnicach miasta. Nie zachowując chronologii wymienić tu należy pawilony w Cisowej przy ówczesnej pętli trolejbusowej (kierownik Lehmannowa), przy dworcu PKP w Chyloni (kierownik A. Szczechowa), w Chyloni przy domu Vossa (kierownik A. Guźlinska), na Demptowie (kierownik M. Bednarczyk) na Grabówku przy Zakręcie na Oksywie (kierownik Jekiel), na Obłużu (kierownik Widaski), na Oksywiu (kierownik Czapiga), na Pogórzu (kierownik Steinowa), na Witominie (początkowo kierownik M. Bednarczyk, później przeniesiona na Demptowo).

Tak wiec poza śródmieściem i Orłowem (gdzie istniało dobre zagęszczenie sieci handlowej) prawie we wszystkich dzielnicach powstały duże pawilony handlowe. Ogromne zasługi miało w tym PSS „Społem” w Gdyni, które w tym czasie dominowało na gdyńskim rynku, a także prezesa tej organizacji Józefa Ciemnego. Podkreślić przy tym należy, że wszystkie wyżej wymienione pawilony uruchamiane były w systemie samoobsługowym. Tylko niektóre stoiska w tych pawilonach działały w sposób tradycyjny (np. stoiska mięsno-wędliniarskie, monopolowe itp.). Po transformacji ustrojowej z początkiem lat 90. ruszyła budowa pawilonów handlowych finansowanych przez kapitał zagraniczny. Pojawił się „Klif”, „Hit”, „Geant” i inne hipermarkety oraz w późniejszym czasie kolejne galerie handlowe, o nowoczesnych i estetycznych rozwiązaniach funkcjonalnych. Gdyński handel wkroczył do Europy.